Cisza i spokój panujące w bibliotece zdecydowanie odpowiadały rudej osóbce siedzącej przy stole, pod samym oknem. Otaczały ją sterty papierów oraz książek, tworzące chaos, nad którym nawet ona sama nie panowała. Gorączkowo co rusz przeszukiwała swoje notatki, żeby odnaleźć właściwą definicję, a później przenosiła ją na pergamin, który powolutku, linijka po linijce, pokrywał się jej drobnym, niecierpliwym pismem. Musiała jeszcze dzisiaj skończyć wypracowanie dla McGonagall, która już od samego początku roku gnębiła wszystkich Gryfonów. Lily zresztą wcale jej się nie dziwiła, siódma klasa miała przecież zakończyć się owutemami, egzaminami, których wynik decydował o przyszłości wszystkich uczniów Hogwartu.
Przeczesała palcami swoje włosy, mając już dosyć nauki oraz eseju; nie mogła znaleźć dobrych słów, żeby wyrazić to, co chciała napisać w wypracowaniu. Była już zresztą zmęczona, bolała ją głowa. Od paru nocy nie mogła za dobrze spać, zwykle udało jej się jedynie zdrzemnąć na trzy-cztery godziny, by później szybko tracić siły w ciągu dnia i móc egzystować tylko dzięki eliksirowi wzmacniającemu. Wszystko przez przeklęty śpiew słowika, który nie dawał spać.
Westchnęła, po czym wyjrzała przez okno. Jej wzrok niemalże odruchowo powędrował w kierunku boiska do qudditcha, gdzie Lily spodziewała się ujrzeć znajomą sylwetkę gryfońskiego szukającego. Tym razem jednak go nie odnalazła. Tak bardzo się pogrążyła w nauce, że zupełnie nie zauważyła, że słońce już dawno zaszło i trening się zakończył. I tak trwał kilka dobrych godzin, więc nic dziwnego, że wreszcie postanowili wrócić do dormitoriów.
— Szukasz mnie?
Niemalże podskoczyła, dopiero teraz zauważając Jamesa siedzącego naprzeciw niej. Szczerzył się jak gdyby nic, choć na jego twarzy widoczne było zmęczenie.
— Nie strasz mnie tak — fuknęła, lecz na niego nie potrafiła się długo złościć. Już sam widok chłopaka sprawiał, że zupełnie miękła, a co dopiero jego uśmiech. Byli ze sobą już prawie pół roku, ale Lily nadal miała wrażenie, że w obecności Jamesa zachowuje się jak zakochana małolata. Na swój sposób to było słodkie. — Jak trening?
— Mogło być lepiej — mruknął w odpowiedzi Gryfon. — Dave się w ogóle nie stara, Monica i Rose wolą wymieniać ploteczki zamiast skupić się na podawaniu do siebie kafla, Alex przepuścił chyba z sześć goli… Nie wiem, jak my wygramy ze Ślizgonami, naprawdę. Z takimi graczami to możemy zapomnieć.
— Nie martw się, pewnie po prostu są zmęczeni. Na pewno podczas meczu dadzą z siebie wszystko, tylko muszą odpocząć. — Sięgnęła przez stół po dłoń Jamesa i uścisnęła ją pocieszająco. — Trenowaliście bardzo ciężko. Na pewno wygracie.
— Dzięki, skarbie. Damy z siebie wszystko. — Przymknął na chwilę oczy. — Nie po to jednak tutaj przyszedłem. Dużo ci jeszcze zostało?
Zawahała się przez chwilę, już wiedząc, że w głowie Gryfona zrodził się szatański plan; nie była tylko pewna, czy chce mu pozwolić na jego realizację.
— Trochę — przyznała wreszcie. — Ale mogę to skończyć to jutro, nic pilnego. Co znowu uknułeś?
— Chcę po prostu spędzić trochę czasu z tobą sam na sam. Wiem, że ostatnio cię trochę zaniedbałem przez te treningi i chcę ci to jakoś wynagrodzić. Marnie, bo marnie, ale jednak…
— James. Wiesz, że nie mam do ciebie o to żalu, prawda?
Obeszła stół, żeby móc usiąść na jego kolanach i się mocno do niego przytulić.
— Wiem, ale…
— Żadnego ale, okej? Poza tym powinieneś wiedzieć, że już sama twoja obecność w zupełności mi wystarcza. James, kocham cię. Nic tego nie zmieni.
Uwielbiała patrzeć w jego orzechowe oczy, w których zawsze błyszczały wesołe ogniki, nawet kiedy starał się zachować powagę. Nawet pomimo tego, że przez ostatni rok James dojrzał, to właśnie jego oczy sprawiały, że nadal wyglądał jak uroczy Huncwot.
— Ja ciebie też kocham, mały rudzielcu.
Uniósł jej podbródek, jakby chciał ją pocałować, lecz w ostatniej chwili, kiedy ich usta były już o milimetry od siebie, zatrzymał się. Wolną dłonią pogłaskał Lily po twarzy, podziwiając niezliczone piegi, którymi były usiane jej policzki. Dziewczyna już otwierała usta, żeby zaprotestować, lecz zdążył ją uprzedzić:
— Nie tutaj, dobrze? Chodźmy.
Wstał, sprawiając, że nieco rozczarowana Lily się zsunęła z jego kolan, lecz nie pozwolił jej opaść na ziemię. Zamiast tego pomógł dziewczynie spakować książki do torby, po czym wyciągnął z biblioteki.
Znał zamek na wylot, więc mógł poprowadzić swoją ukochaną trasą, której nie znał nikt, w miejsce, do którego nikt nie zachodził, do jakiejś zapomnianej przez Merlina klasy, gdzie wreszcie byli sami i skupieni tylko na sobie — zupełnie jakby nie widzieli się nawzajem przez co najmniej tysiąc lat i teraz musieli nadrobić zaległości.
Ciemność panującą na błoniach rozświetlało tylko słabe światło księżyca, na przejrzystym, granatowym niebie wyglądającego jak biała kula, posiekana szarymi plamami. Ciszy nie przerywał żaden dźwięk, nawet wiatr się uspokoił i przestał poruszać liśćmi pobliskiej wierzby płaczącej. Jak można było się spodziewać, o tej porze nikt nie urządzał sobie nocnych spacerów — prędzej znaleźliby się tacy, którzy pomimo licznych patroli prefektów i nauczycieli wędrowali po zamku. Chodzenie po błoniach zakrawało na szaleństwo.
Ale jednak jej to nie powstrzymało. Chciała pooddychać świeżym, rześkim powietrzem; w zamku się dusiła, nie mogąc spać. Zdjęła buty i, trzymając je w ręce, przeszła boso po wilgotnej trawie. Zbliżyła się do jeziora, którego powierzchnia wyglądała nadzwyczaj spokojnie. Nie słyszała nawet szumu fal rozbijających się o brzeg, tak idealna cisza panowała. Nie przejmując tym, że temperatura wody nie była specjalnie wysoka — przez cały dzień padało — weszła do jeziora.
Przez dłuższą chwilę tak stała, z zamkniętymi oczami, oddychając pełną piersią. Pozwoliła myślom swobodnie błądzić, potrzebowała tego po całym męczącym tygodniu. Lubiła chwile, kiedy nikt niczego od niej nie wymagał, kiedy nie musiała się uczyć czy pisać kolejny esej na eliksiry lub transmutację. Niestety rzadko miała okazję choć przez moment pobyć sama ze swoimi myślami. Ciągle coś się działo, cały dzień mijał niespostrzeżenie, i to o wiele za szybko, a na zarwanie nocy nie mogła sobie pozwolić.
Powoli otworzyła oczy, słysząc pierwszy od dłuższego czasu dźwięk. Ten sam, który od dłuższego czasu ją prześladował, nie pozwalając zmrużyć oka w nocy.
Śpiew słowika.
Już w pierwszym tygodniu od rozpoczęcia roku szkolnego Lily mogła z całą pewnością stwierdzić, że nie znosi obrony przed czarną magią. A raczej osoby, która uczyła tego przedmiotu. Nie potrafiła dokładnie sprecyzować, dlaczego nie przepada za Alexandrem Nachtigalem, ale jej intuicja mówiła, że powinna się od niego trzymać z daleka. Nie zachowywał się tak, żeby naprawdę dało się go lubić, wręcz przeciwnie: traktował wszystkich uczniów z wyższością, mówił do nich jak do idiotów z pierwszego roku, a nie siódmoklasistów, którzy mieli zaraz zdawać owutemy, odejmował punkty za każdą drobną rzecz. Nie uczył wcale źle, bo dosyć ciekawie opowiadał o zaklęciach — tak, jakby znał je z autopsji — ale w ogólnym rozrachunku nadal nie przypadał większości uczniów do gustu, więc Lily nie była w swoim przekonaniu odosobniona. Pewnie lubiła go tylko garstka Ślizgonów.
Wyglądem również się wyróżniał. Miał długie, białe włosy, które zwykle związywał w kucyk, drapieżne rysy twarzy i przenikliwe, bladoniebieskie oczy. Zwykle nie rozstawał się ze swoją czarną peleryną, która rzadko kiedy łopotała, nawet na dużym wietrze. Jednakże uwagę zwracał wzór na niej wyszyty, niebieskie esy-floresy, których znaczenia nikt nie potrafił odgadnąć, a zapytać również się nie odważyli. Dali jednak nauczycielowi przezwisko „Kuna”, które zadziwiająco pasowało.
Lily obserwowała znad podręcznika, jak profesor demonstruje wykonanie zaklęcia Patronusa. Mieli już o tym na wcześniejszych zajęciach, na szóstym roku, ale każda powtórka do owutemów się przyda. Ludzie dokoła niej zdawali się jednak nie podzielać tego zdania; wyglądali na wyraźnie znudzonych. Niektórzy patrzyli w wielkie, witrażowe okna, chcąc zapewne wyjść na błonia, niektórzy bazgrali po marginesach książek, inni zabawiali się rozmową. Podejrzewała jednak, że ten stan nie potrwa długo. Nachtigal nie lubił, kiedy na jego lekcji mówił ktokolwiek poza nim.
— Prosiłem chyba, żeby na moich zajęciach panowała idealna cisza.
Miała rację, nauczyciel przerwał demonstrowanie zaklęcia i przemówił, powoli cedząc słowa. Założył ręce na piersiach, patrząc groźnie na siedzących z tyłu sali rozmawiających, którzy zamilkli, mając na twarzach miny winowajców.
Lily obejrzała się, żeby na nich spojrzeć. Znała ich z widzenia. Domenic Whitmore i George Bell, dwóch chłopaków z roku, którzy zwykle się nie wychylali. A w każdym razie nie próbowali, bo i tak świetnie wiedzieli, że pozostaną w cieniu Huncwotów.
— Minus dwadzieścia punktów od Gryffindoru. Za każde kolejne przewinienie odejmę dwa razy tyle. Czy to jasne?
Alexander mrużył oczy, oczekując jasnej i klarownej odpowiedzi.
— Tak, panie profesorze — mruknął niewyraźnie Whitmore.
Cała klasa obserwowała widowisko, którym wyraźnie się rozkoszował nauczyciel.
— Wyraźniej, Whitmore, bo nie dosłyszałem. Wstań, gdy do mnie mówisz.
Gryfon przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić, lecz doszedł do wniosku, że będzie dla niego bezpieczniej, jeśli wykona polecenie.
— Teraz powtórz to, co powiedziałeś.
— Tak, panie profesorze. — Tym razem całe zdanie zostało wypowiedziane wyraźnie aż do przesady. Domenic wyraźnie prosił się o kłopoty.
— Czy ma pan mnie za idiotę, panie Whitmore?
Nachtigal zeskoczył z podestu, przemaszerował równym krokiem między ławkami i podszedł do stolika, przy którym stał wyprostowany jak struna Gryfon.
— N-nie, panie profesorze.
— Jesteś całkowicie pewien? — Różdżka w ręku nauczyciela zadrgała niebezpiecznie. — Lepiej się dobrze zastanów nad odpowiedzią.
— Tak, panie profesorze.
— Odpowiadaj pełnymi zdaniami, gdy ze mną rozmawiasz!
— Tak, panie profesorze. To jest…
— Szlaban. Dzisiaj. O osiemnastej. W moim gabinecie.
Lily westchnęła, spodziewając się takiego finału rozmowy. W nowym nauczycielu było coś, co ją zastanawiało — po rozgorączkowanych szeptach, które rozlegały się każdego wieczoru w pokoju wspólnym wnioskowała, że nie tylko ją. Alexander Nachtigal całkowicie się różnił od wszystkich poprzednich nauczycieli tego przedmiotu. Miał w sobie więcej pewności, więcej charyzmy, ale jednocześnie otaczała go nieprzyjemna aura. Lily nie mogła powiedzieć, żeby jej się to podobało. Intuicja podszeptywała, że z tego nie wyniknie nic dobrego.
Nocne sprawdzanie korytarzy, należące do obowiązków prefekta, całkowicie wymęczyło Lily, zwłaszcza po tak pracowitym dniu. Kiedy wracała do wieży Gryffindoru, marzyła już tylko o tym, żeby się położyć i zasnąć. Wiedziała, że pewnie i tak będą ją dręczyć koszmary lub w ogóle nie zaśnie. Po prostu nadeszły takie noce, kiedy w powietrzu wisiała duchota, kiedy nie dawało się oddychać, zaś sny nie pozwalały dobrze odpocząć, kiedy co chwilę Lily się budziła przerażona, a później przez długą chwilę nie mogła się uspokoić i zrozumieć, gdzie się znajduje. Bała się każdego wieczora, każdej nocy, każdego koszmaru.
I do tego przeklęty śpiew słowika. Nie dawał jej spokoju, słyszała irytujący głos ptaka nawet przez zamknięte i szczelnie zakryte zasłonami okna. Zaczął ją nawet prześladować również w dzień — ciągle słyszała w głowie tę melodię, brzmiącą słodko i gorzko zarazem. Nie miała sił, żeby z tym walczyć, usiłowała jedynie zatkać uszy. W nocy próbowała również zasłonić twarz poduszką, w końcu zirytowana rzuciła zaklęcie na pokój wyciszające. Nic nie przyniosło efektu. Dziwny ptak nie mógł być zwykłym ptakiem.
Postanowiła więc na niego zapolować.
Zakazany Las o tej porze wyglądał jeszcze straszniej niż za dnia, lecz Lily się tym nie przejmowała. Trzymała różdżkę w pogotowiu i powoli posuwała się naprzód, cała spięta i gotowa w każdej chwili rzucić zaklęcie. Była zbyt zdeterminowana, żeby teraz tak po prostu wrócić do zamku, chociaż już od godziny krążyła w kółko. W ciemnościach nie widziała kompletnie nic, jedynie wątłe światełko sączące się z końca magicznego patyka pozwalało jej na trzymanie się ścieżki. Starała się z niej nie zbaczać, jednocześnie kierując się w stronę śpiewu słowika, który towarzyszył jej już od momentu, kiedy weszła do Lasu.
Miała jednak wrażenie, że wcale się nie przybliża do celu. Głos brzmiał tak samo jak na początku, ani wyraźniej, ani słabiej. Nie dostrzegała nawet żadnego poruszenia między drzewami, nie wiedziała, w którym kierunku powinna iść.
Słowik musiał być magicznym ptakiem — albo przez kogoś zaczarowanym. Albo sam był animagiem… Nie należało wykluczać takiej możliwości. Musiała go znaleźć, tylko w ten sposób mogłaby się pozbyć przeklętego głosu ze swojej głowy. Miała ochotę ukręcić nieszczęsnemu ptakowi łeb. Zrobiłaby wszystko, byle tylko spokojnie zasnąć w nocy, bez grających na nerwach ptasich treli.
Usłyszała za plecami trzask i błyskawicznie się odwróciła. Nie ujrzała nikogo na ścieżce, przez dłuższą chwilę jednak stała, obserwując czujnie ścieżkę. Odetchnęła, doszedłszy do wniosku, że po prostu się jej przywidziało.
Śpiew słowika ucichł.
Krzyknęła, kiedy w jej nogę wgryzł się ciemny kształt. Nie zauważyła nawet, kiedy i jak stworzenie się podkradło bliżej. Odruchowo wycelowała w nie różdżkę i wykrzyczała:
— Expeliarmus!
Stwór odskoczył jak oparzony i, popiskując, odbiegł w krzaki jeżyn rosnące przy drodze.
Nadal trzymając różdżkę w pogotowiu i nasłuchując, Lily obejrzała pobieżnie swoją ranę. Nie wyglądała na poważną, choć trochę niepokoiła srebrna maź się z niej wydobywająca. Zadecydowała, że najwyższa pora wracać do zamku.
— Lily?! Na Merlina, co ty tutaj robisz, cholibka?!
Na moment stanęło jej serce, gdy usłyszała ten głos oraz szczekanie. Szybko jednak zrozumiała, że po prostu spotkała Hagrida, hogwarckiego gajowego — i osunęła się na ziemię. Nie mogła ustać na nogach, prawa za bardzo ją bolała. Prawdopodobnie była to sprawka stwora, który ją zaatakował.
— Hagridzie — sapnęła. Różdżka wypadła jej z ręki, zielone światło zamigotało i zgasło. Szybko jednak zastąpił je żółtawy blask latarni niesionej przez przybysza. — Muszę wrócić do zamku.
— Co ty tutaj w ogóle…
— Hagridzie, proszę. Jakieś dzikie coś mnie ugryzło w nogę. I to boli, cholera. Muszę się stąd wydostać — wyjaśniła, zastanawiając się, jak przyjmie jej przybycie o tej porze szkolna pielęgniarka.
— Co cię ugryzło?
Zatroskany mężczyzna przykucnął, po czym pochylił się nad siedzącą na ziemi dziewczyną. Przysunął bliżej latarnię, by zobaczyć ranę.
— Nie widziałam zbyt dobrze, co to było. — Lily wzruszyła ramionami. — Średniej wielkości, bardzo… kłębiaste i szybkie. I miało ostre ząbki.
— Zębatek — mruknął Hagrid. — Zazwyczaj nie są agresywne…
— Zazwyczaj?! — jęknęła dziewczyna. Skrzywiła się, kiedy rana zapiekła.
— No, coś musiało je sprowokować. Same z siebie nie atakują. Cholibka, zajmimy się tym później. Teraz trzeba cię zanieść do zam…
— Hagridzie — weszła mu w słowo — zabierz mnie do twojej chaty. Tak będzie najszybciej. Nie chcę tu zostawać ani sekundy dłużej, a trochę potrwa, zanim dotrę do skrzydła szpitalnego. Muszę jak najszybciej obejrzeć tę ranę i ją oczyścić.
— No… Dobra. Dasz radę sama wstać? Kieł, spokój. — Obejrzał się na brytana, który warczał, stojąc nadal na środku ścieżki.
— Chciałabym, ale chyba nie ma szans — przyznała. — Nie ustoję.
— To ten… Trzymaj latarnię. Ja cie poniose.
Bez oporów pozwoliła wziąć się olbrzymowi na ręce, kurczowo zaciskając palce na uchwycie latarni.
W chacie Hagrida paliło się światło. Dziwiło to tym bardziej, że Lily nigdy nie widziała, żeby olbrzym zapomniał je zgasić, gdy wychodził. Jednakże Kieł nawet nie zaszczekał, więc niemożliwe, żeby w środku pojawił się jakiś intruz.
A jednak.
Przy kominku siedział ubrany w nie pierwszej świeżości rzeczy mężczyzna. Wyglądał, jakby miał za sobą długą drogę; świadczyło o tym zmęczenie widoczne w całej jego postawie. Zarost na twarzy wyraźnie domagał się brzytwy, a długie, splątane włosy chyba już dawno nie widziały szamponu. Jednak jego zielone oczy mówiły, że nie jest pierwszym lepszym włóczęgą. Błyszczały w nich inteligencja, wola walki. Lustrował Lily równie uważnie, co ona jego.
Dziewczyna dała się posadzić na krześle tuż obok stołu. Syknęła z bólu, gdy zahaczyła nogą o blat. Rana bolała coraz bardziej. Dziewczyna wiedziała, że powinna się udać do skrzydła szpitalnego bez względu na wszelkie konsekwencje. Powinna — co nie znaczy, że chciała to zrobić. Teraz priorytetem był jednak dziwny przybysz. Zmrużyła oczy, wpatrując się w niego.
— Kim jesteś? — spytała wreszcie, ignorując błagalne spojrzenie Hagrida.
— To mój przyjaciel. — Olbrzym odpowiedział zanim nieznajomy zdążył w ogóle otworzyć usta. Położył duży nacisk na słowo „przyjaciel”, jakby chciał przekonać Gryfonkę, że nie ma się czego bać.
To, oczywiście, nie zmniejszyło ciekawości ani podejrzliwości Lily.
— Lily Evans, zgadza się? — Nieznajomy wstał z miejsca i przysunął sobie krzesło, by opaść na nie z cichym westchnieniem. Lily usłyszała w jego głosie obcy akcent, lecz pomyślała, że jej się jedynie wydawało.
— To ja zrobię herbatki — wymamrotał Hagrid, machając ręką. Odszedł w stronę kuchenki. Zabrzęczały zderzające się ze sobą naczynia, gdy wyjmował z szafki kubki.
— Tak. Kim jesteś? — ponowiła pytanie, ignorując formy grzecznościowe.
— Zwyczajnym wędrowcem, podróżnikiem. Nikim znaczącym, panno Evans.
Unikał odpowiedzi.
Lily zacisnęła dłonie w pięści.
— Ty znasz moje imię.
Roześmiał się.
— Jesteś sławna, panno Evans.
— Podejrzewam, że tylko w niektórych kręgach. — Zmrużyła oczy.
— Na twoim miejscu zająłbym się raczej swoją raną, a nie moim imieniem oraz nazwiskiem.
W ręku mężczyzny znikąd pojawiła się fajka, którą nabił tytoniem znajdującym się dotychczas w kieszeni. Patrzył wyczekująco na dziewczynę, jakby czekając na jej ruch.
Lily westchnęła, w myślach przyznając mu rację. Należało się wreszcie tym zająć, bo bolało jak cholera. Jej wzrok powędrował na prawą nogę. Materiał spodni był przeżarty i nieco ubłocony. Przez postrzępiony fragment prześwitywała rana. Lily podciągnęła szybkim ruchem nogawkę, po czym wyjęła różdżkę. Użyła zaklęcia, żeby oczyścić obszar wokół ugryzienia. Dopiero teraz dało się zauważyć czarną otoczkę powstałą wokół zaczerwienionej rany. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Wywnioskowała, że zwierzę, które ją dopadło, musiało być jadowite — i prawdopodobnie ten jad właśnie rozprzestrzeniał się po jej żyłach.
— Hagridzie, istnieje na to jakieś antidotum? — spytała, szukając wszelkich możliwych opcji, by wyleczyć zranienie. Zwykłe zaklęcie leczące nie działało, już spróbowała, zresztą nie miało ono mocy, by wpłynąć na magiczne rany.
— Nawet jeśli istnieje, jest, cholibka, trudne do zrobienia — odparł olbrzym, kładąc na stole trzy kubki z parującą herbatą. Opadł na stołek tuż obok krzesła dziewczyny, po czym spojrzał na nogę Lily, podobnie jak ona uważnie ją lustrując.
— A gdyby spróbować to wypalić? — Przygryzła wargę. Słyszała o tym, że rany po ugryzieniach magicznych zwierząt należało wypalić zaklęciem ognia, by wyczyścić je z całego jadu, ewentualnie innych szkodliwych substancji.
Hagrid nie wyglądał na przekonanego.
— Lily, ten, myślę, że powinnaś pójść do skrzydła szpitalnego… Tam na pewno cię z tygo wyleczą…
— Jak myślisz, co powie madame Albatussis na widok Lily Evans, prefekta naczelnego, z raną kąsaną, zadaną przez dzikie zwierzę z Zakazanego Lasu? Oberwie mi się. Mogę dostać szlaban i stracić odznakę, przecież wiesz, Hagridzie, jak surowo tego zabraniają — wyjaśniła cicho.
— Po co tam polazłaś, Lily? — Rozległo się siorbnięcie, kiedy gajowy wypił łyk herbaty z kubka, który wyglądał, jakby zaraz miał zamiar się rozpaść.
— Musiałam coś sprawdzić — odparła wymijająco. — Spróbuję to wypalić.
— Lily…
— Nie mam czasu, na Merlina! Muszę szybko coś zrobić, inaczej będzie problem. Muszę to wyleczyć.
— Wypalając? — spytał sceptycznie Hagrid.
— A masz inny pomysł?
Odpowiedziała jej cisza.
— Tak myślałam.
Wzięła w palce różdżkę. Przez chwilę ją obracała, po czym skierowała czubek w stronę rany.
— Incendio.
Zacisnęła zęby, żeby nie krzyczeć z bólu, gdy ogień lizał ranę i czarny okrąg wokół niej. Wytrzymała jedynie kilka sekund, po czym odłożyła różdżkę z powrotem na stół. Zaczerwienienie zniknęło, lecz za to czarny obszar zaczął się powiększać, cieniutkimi mackami oplatając kostkę. Wyglądało to teraz jak upiorna pajęczyna. I równie upiornie bolało.
— Merlinie, no i co teraz — jęknęła Lily. Zdecydowanie nie przypominało jej to niczego, co spotkała w którejkolwiek z dotychczas przeczytanych książek. Przede wszystkim w żadnej nie miała okazji zapoznać się dokładniej z fauną Zakazanego Lasu, nie wiedziała również zbyt dobrze, jakie istoty w nim pomieszkują i czego można się spodziewać, choć na pewno nie były to miłe rzeczy.
— Może to? — Tajemniczy przybysz, dotychczas ze stoickim spokojem kopcący fajkę, wyciągnął z zanadrza słoiczek wypełniony gęstą, kremową mazią.
— Maść uniwersalna? — Rozpoznała krem już na pierwszy rzut oka. To akurat była maść podręcznikowa, choć wspominana jako wyjątkowo trudna do zrobienia, a zatem i do zdobycia. Lily nigdy jej nie widziała w żadnej aptece. Może też i ze względu na skutki uboczne — legendarne skutki uboczne, o których wiedziano tyle, że są, ale już nie wiedziano, jakie w ogóle są.
— Tak. — Mężczyzna skinął głową, pochylając się nad stołem. — Być może ci pomoże pozbyć się tego jadu, choć nie gwarantuję, że tak się stanie.
— Zaryzykuję — zadecydowała Lily. — I tak skończyły mi się opcje. Nie, żebym od początku miała ich wiele…
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli ci to dam, będziesz mi wisiała przysługę? — Spojrzał na nią bystro, ciekaw, co odpowie.
— Spodziewam się tego. Po prostu mi to daj. Odwdzięczę się przy okazji.
— Dobrze.
Skinął głową i podał jej słoiczek. Szkło było zimne w dotyku, lecz po chwili zaczęło parzyć. Gryfonka odkręciła zakrętkę, po czym ostrożnie zanurzyła wskazujący palec w mazi. Nabrała troszkę i zabrała się za rozsmarowywanie maści na kostce, wszędzie tam, gdzie widniały czarne linie. Bolało, jednak o wiele mniej, niż wcześniej, przy użyciu ognia. Zresztą już po kilku sekundach krem zaczął przynosić ulgę, a wraz z jej nadejściem plamy zaczęły znikać. Wreszcie po niedawnej ranie nie został nawet ślad.
— Kim jesteś? — Lily podniosła głowę i spojrzała prosto na nieznanego jej mężczyznę. — Jak gdyby nic zjawiasz się w chatce Hagrida, akurat przypadkiem masz przy sobie maść, idealną na moją ranę, w dodatku nie chcesz zdradzić swojego imienia… Nie sądzisz, że to brzmi co najmniej podejrzanie?
— Nawet jeśli, to i tak nic z tym nie zrobisz. Zmusisz mnie torturami do ujawnienia swojego nazwiska? Oskarżysz mnie przed Wizengamotem o nasłanie na ciebie tych dziwnych kreatur z Zakazanego Lasu? Zgłosisz Dumbledore’owi moje pojawienie się w Hogwarcie, jakby sam o tym nie wiedział?
Wszystkie te pytania zabrzmiały szyderczo. Zresztą sama Lily świetnie wiedziała, że żadne z tych działań nie ma sensu i po prostu akurat w kwestii tajemniczego wędrowca była bezsilna. Nie odpowiedziała więc nic, jedynie milczała, zaciskając dłonie w pięści.
W pomieszczeniu rozległ się cichy śmiech mężczyzny.
— Jestem Elias Eule.
Ciekawe co to za słowik, że nawet wyciszające zaklęcie na niego nie działa. Nawet nie da się upolować. I dlaczego to Lily go słyszy.
OdpowiedzUsuńTen Alexander może ciekawie lekcje prowadzi, ale rzeczywiście bez powodu odejmuje te punkty. Ciekawe jak będą wyglądać jego szlabany. No i jak uczniowie mówią, że jest coś z nim nie tak to chyba coś w tym musi być.
dziwne to trochę było, że Elias nie chciał od razu Lily podać swojego imienia. Jakby to miało jakąś wielką tajemnicą być. Ciekawe po co przyszedł do Hagrida.
Czekam na kolejny rozdział.
Hyhy, bo to nie jest zwykły słowik, tyle powiem. :3
UsuńAlexander to taka męska wersja Umbridge, tak myślę XD
A do Hagrida wpadł w odwiedziny, to nie jest wielka tajemnica, choć miał tez i inne powody, żeby odwiedzić Hogwart.
Pozdrawiam :3
Ciekawe, czy ten słowik to tylko wymysł Lydie czy ktoś go na nią nasłał. Sama wymyśliłaś tego stwora czy z jakiejś książki? Da rana jest całkiem ciekawa. Nie zdziwiłbym się, gdyby Lily przeszukała całą bibliotekę, aby się coś o niej dowiedzieć o nic nie znalazła. Przysługa może być dla Lily czymś okropnym, żal mi jej... :( Czy Lily dostała cały słoik czy możliwość posmarowania rany? Wciągająca historia i tak jak elementy fabuły ciekawa.
OdpowiedzUsuńKomentarz znowu jest krótki, ale nie mam na niego weny :(
Pozdrawiam,
Ariss.
P.S. Sory ze z anonimka!
Stwora wymyśliłam sama, zdecydowanie nie jest kanoniczny. :D Ja podejrzewam, że by znalazła, ale w nielicznych księgach, bo to nie jest często spotykane stworzonko. Hagrid je znał, bo często w Zakazanym Lesie przebywa. Nie no, bez przesady, Elias nie będzie kazał jej robić okropnych rzeczy xD
UsuńDostała tylko możliwość posmarowania rany, cały słoik nie był jej w tej chwili potrzebny.
Dziękuję i tak za komentarz <3
Pozdrawiam serdecznie!
Dopiero początek, a ty już wysjakujesz z zagadkami i tajemnicami. Ten cały Alexander jest jakiś dziwny. Ja rozumiem, że męskie ego nie ścierpi tak jawnej ignorancji jaką jest rozmowa na lekcjach, ale już bez przesady. Ciekawe czy jest taki tylko dla Gryfonów. Słowik jest...hmm...interesujący. Dziwne, że słyszy go tylko Lily. W dodatku nie działa zaklęcie wyciszające, a w lesie słyszy go ciągle tak samo... To musi być w jej głowie. Jakiś czar na nią rzucony. Elias jest mocno podejrzany. Zjawia się jak gdyby nigdy nic, ma czego potrzeba, zna imię Lily, a nie chce zdradzić swojego... Mimo to mam nadzieję, że jest postacią pozytywną bo jakoś tak go polubiłam. Trochę było mało scen z przyjaciółmi Lily, no ale to dopiero pierwszy rozdział, więc nie można zrobić wszystkiego na raz. Ale poruszyłaś 3 intrygujące, że tak się wyrażę, wątki. Rozdział fajny, mimo że całkowicie skupiony na Lily.
OdpowiedzUsuńMiałam dłuższy komentarz, ale się skasował.
Czekam na kolejny rozdział i weny życzę
~lula
Heheh, w kolejnych rozdziałach pojawi się jeszcze więcej zagadek i tajemnic, ale spokojnie, będę wszystko w swoim czasie wyjaśniać. Nie, nie jest taki tylko dla Gryfonów, akurat pod tym względem traktuje wszystkich po równo, jak się jeszcze przekonacie ;3
UsuńWszystko się okaże. :3
Przyjaciół Lily generalnie będzie trochę mniej, bo chciałam się tutaj skupić bardziej na niej samej. Jednak jeszcze zobaczymy, sama nie mam tego dokładnie zaplanowanego, a napisałam dopiero dwa rozdziały i kawałek trzeciego... Wszystko się może zmienić. :3
Dziękuję ślicznie i pozdrawiam!
Zapowiada się ciekawie :>
UsuńZ niecierpliwością oczekuję kolejnego rozdziału. Jak to oficjalnie brzmi c;
Weny i czasu życzę
~lula
Rozdział mi sie podobał. Wole wersje, w której Lily jest z Jamesem, a nke Syriuszsm. Zabrakło mi tutaj troche reszty bohaterow, bo miałam wrażenie,ze będziesz pisac to tak jak Lanie 1., ale jeszcze wszystko przed nami. Swietnie pokazujesz relacje miedzy Lily a Jamesem, juz troche trwa ten związek, wiec pewnie lierwsze emocje opadły, ale i tak widac miedzy nimi uczucie i Evans z pewnością robi ono dobrze. Ale ciekawe; dlaczego Lily nie powiedziała swojemu chłopakowi nic na temat tego słowika... Hm. Jesli chodzi o końcówkę, zdziwiło mnie,ze przybysz nic nie powiedział ba początku o tej maści, dlaczego? Po pierwsze najpierw był tajemniczy i poważny, a pozniej używał kolokwializmów, nie pasowało mi to. Ostatnim zastrzeżeniem jest takie, ze Lily wyjątkowo dobrze znała maść, ktora niby jest taka rzadka i ma tajemnicze działania niepożądane. Serio nie bała sie troche? Moze to przez ten bol... Ciekawe, dlaczego ugryzło ja zwierze, ktore niby jest takie łagodne. cała ta sytuacja jest dzisna o intrygująca, niby Hagrid mówi, ze to jego przyjaciel, ale sama nie wiem... Zaintrygował mnie takze nayczyciel od OPCM, wyglada troche na smierciozerce... Było nieco powtórzeń, ale ogólnie napisane dobrze i ciekawie. Zapraszam na zapiski, jestem bardzo ciekawa Twojej opinii :)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście brzmi znajomo. :) Zapowiada się tajemniczo i mam nadzieję, że Twoja wena powróci w najbliższym czasie i pozwoli kontynuować to opowiadanie (nie to, co moja xD).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Bardzo mi się podoba ten początek, ja również jestem ciekawa tego słowika, zaczął mnie już wkurzać, jakbym sama przez niego nie mogła spać.;) No i tajemniczy gość Hagrida, mam nadzieję, że dowiemy się o nim czegoś więcej.
OdpowiedzUsuńZresztą słodka była scena z Jamesem i Lily, oby więcej takich.:)
Czekam z niecierpliwością na następny rozdział.
Teoretyczna