Kochani, wracam. Chcę jak najszybciej skończyć Łanię, więc teraz pędzę z rozdziałami do przodu. Nie będzie ich zbyt dużo, nie zamierzam tworzyć kolejnej rozwleczonej historii. Mam zamiar wszystko dociągnąć do końca i zamknąć to opowiadanie, bo wciąż mi wisi nad głową. W związku z powrotem jest jedna sprawa: poprawiłam poprzednie rozdziały. Nie zmieniły się drastycznie. Największym zmianom uległ szósty rozdział, poprzedni, a przynajmniej jego końcówka, dlatego pozwoliłam ją sobie tutaj wkleić, bo jest ważna. Wcześniej jej w ogóle nie przemyślałam i chciałam już jak najszybciej skończyć rozdział, a teraz wnosi kilka ważnych informacji. W ogóle cały ten rozdział oraz kolejny są bardzo ważne, dlatego czytajcie uważnie. // A ósemka pojawi się 20.01. :)
— Dobry wieczór, profesorze.
— Dobry wieczór, panno Evans. Proszę usiąść. Co panią tu sprowadza?
— Dziękuję, nie skorzystam — mruknęła. — Muszę z panem porozmawiać. To dosyć ważne, chciałam pana jak najszybciej powiadomić. — Zaczerpnęła tchu, po czym wypaliła: — Mój zeszyt został dzisiaj skradziony.
— Ten zeszyt? — spytał ostro dyrektor, łącząc palce w piramidkę. — Ach, doskonale, spodziewałem się tego.
— Spodziewał się pan?
— Tak. Podejrzewałem, że prędzej czy później to nastąpi. Nic nie dzieje się przypadkiem. Proszę mówić dalej, panno Evans. Czy wydarzyło się coś jeszcze?
Nieco speszona spojrzeniem błękitnych oczu dyrektora przestąpiła z nogi na nogę, by ponownie się odezwać, już nawet nie dbając o to, że mówi bez ładu i składu.
— Jednak lustro nadal stoi, wydaje mi się, że złodziej nie wie o jego istnieniu. Przeszłam na drugą stronę. Dziewczyna była chora. Leżała w lesie, miała gorączkę, której nie mogła uleczyć magia. Pomógł mi Elias Eule, dał mi kamień do przechodzenia na drugą stronę lustra… Powiedział, że pan profesor się przygotował na tę okoliczność.
— Panno Evans, jak mówiłem, nic się nie dzieje przypadkiem. Podejrzewałem, że do czegoś takiego dojdzie, dlatego poprosiłem mojego dobrego przyjaciela, żeby nad tobą czuwał. Jak widzę, nie zawiódł mnie w tej roli. Zatrzymałaś kamień, panno Evans?
— Tak.
— Doskonale. Trzymaj go zawsze przy sobie i strzeż jak oka w głowie. Jeszcze coś?
— Tak — stwierdziła po chwili namysłu. — Myślę, że o tym też pan powinien wiedzieć. Kazał mi pan dawać znać o wszystkich dziwnych i podejrzanych rzeczach, a to zwróciło moją uwagę, choć przez dłuższy czas uważałam, że to przypadek.
— Słucham, Lily.
— Przy okazji której z naszych rozmów wspominałam panu o tym, że często śnią mi się koszmary, prawda? — Dyrektor skinął głową, a jego oczy błysnęły. — Uważałam to za fakt bez znaczenia, ale kiedy weźmie się pod uwagę wszystkie okoliczności… Wydaje mi się to podejrzane.
— Co dokładnie masz na myśli?
— Mam koszmary każdej nocy, dyrektorze. Każdej nocy słyszę też śpiew słowika, którego nie da się w żaden sposób wyciszyć. Próbowałam wszystkiego — powiedziała wprost. — Parę razy po jego usłyszeniu wpadłam w trans. Chciałam go raz upolować, ale w zamian… — Urwała, decydując, że lepiej nie mówić mu o jej eskapadzie. — Myślę, że ten słowik ma ogromne znaczenie. Jak tak teraz myślę… Noc przed chorobą Dorcas… Obie usłyszałyśmy śpiew słowika. Potem Dorcas zachorowała…
— Panno Evans, bardzo dziękuję za twoje cenne uwagi. Uważam, że masz rację, że słowik odgrywa dużą rolę w tych wszystkich wydarzeniach. Być może właśnie znaleźliśmy naszego winowajcę.
— Myśli pan, że to animag?
— Tak podejrzewam. Lily, gdy tylko znowu usłyszysz słowika, przyjdź do mnie, dobrze? Koniecznie.
— To pewnie nastąpi dzisiejszej nocy — mruknęła bez entuzjazmu.
— Przyjdź do mojego gabinetu o północy.
— Dobrze. — Zgodziła się bez wahania; poczuła się pewniej. — Panie dyrektorze… Czy mogę powiedzieć o wszystkim moim przyjaciołom? Myślę, że zasługują na to, żeby się o tym dowiedzieć. Myślę, że to już pora.
— Oczywiście, panno Evans. Myślę, że to najwyższa pora. Proszę się tylko upewnić, że dochowają tajemnicy.
— Dobrze.
— Proszę się nie martwić, Lily, myślę, że w odpowiednim czasie wszystko się wyjaśni.
Naprawdę, dyrektor do niej mrugnął, gdy wychodziła.
7. Z MGŁY I ŚWIATŁA
Wracała pustym korytarzem, usiłując uporządkować myśli. Kłębiły się w jej głowie niczym rój natrętnych owadów. Przede wszystkim musiała teraz wymyślić, jak wyjaśnić wszystko przyjaciołom. Była im to winna — i powinna im wszystko powiedzieć już na samym początku, zamiast ich okłamywać i martwić swoim zachowaniem. Wiedziała, że tej nocy żadne z nich nie zaśnie spokojnie, ale… musiała to zrobić.
Wzięła głęboki oddech i wkroczyła do komnaty, w której stało lustro.
Jej przyjaciele siedzieli w milczeniu na podłodze. Podnieśli głowy, gdy wchodziła, i posłali jej blade uśmiechy. Podejrzewała, że wygląda równie mizernie, jak oni.
— Więc… — zaczęła, siadając obok Jamesa. Zachowała dystans, jakby nie chcąc mu się narzucać i wiedząc, że go skrzywdziła swoim zachowaniem. — Chyba nadszedł czas, żebym wam wszystko wyjaśniła, ale nie mam pojęcia, od czego zacząć.
— Od początku, Lil. Od początku.
Uśmiechnęła się nieśmiało do Remusa. Jego propozycja brzmiała całkiem rozsądnie; problemem było raczej znalezienie tego początku. Odetchnęła.
— No dobrze. Powiedzmy, że początek miał miejsce w te wakacje…
*
Słońce przygrzewało całkiem mocno, więc Petunia postanowiła wyjść z domu i się przejść po najbliższej okolicy. Siedzenie w pokoju przy takiej pogodzie było naprawdę grzechem, zwłaszcza że wakacje powoli dobiegały końca. Spytała Lily, czy też nie chciałaby pójść na spacer, ale jej siostra odmówiła, wciąż zamknięta za drzwiami swojego pokoju. Pewnie znowu siedziała w tych swoich przeklętych czarodziejskich książkach, których Petunia nienawidziła.
Prawdę mówiąc, od kiedy Lily poszła do tej swojej okropnej szkoły, stała się naprawdę nieznośna. Ciągle zadzierała nosa, odzywała się nieproszona, popisując się wiedzą i czara… swoimi zdolnościami, a do tego poniżała biedną Petunię przed rodzicami. Zawsze to ona była ich ukochaną córeczką, ich oczkiem w głowie, a potem się okazało, że ta przeklęta złośnica jest czaro… jakimś mutantem ze zdolnościami, które się po prostu nie mieściły w głowie i zupełnie przeczyły zdrowemu rozsądkowi.
Jak można było się tym w ogóle zachwycać? Tymi wszystkimi jarmarcznymi sztuczkami, które, Petunia była tego pewna, musiały po prostu mamić umysł i wykorzystywać jego niedociągnięcia. Tak, to na pewno to, bo przecież magia, czysta magia, nie mogła istnieć!
Ze złością zamknęła za sobą drzwi frontowe, ignorując okrzyk matki, że ma wrócić na kolację. Kogo obchodziła cholerna kolacja?!
Kopnęła kamyk leżący na chodniku, który prowadził do furtki. Czarne myśli wciąż jej nie opuszczały.
Petunia uważała się za cudowne dziecko. Miała dobre oceny, lubiła się uczyć, do tego często wygrywała jakieś konkursy. Zawsze myślała rozsądnie, twardo stąpała po ziemi i należała do świata racjonalistów. Wiedziała, że rodzice bardzo ją kochali… Dopóki nie pojawiła się ruda Lily. Początkowo Petunia była zachwycona tym, że ma siostrę. W końcu zyskała towarzysza zabaw, a do tego malutka wyglądała naprawdę cudownie, nawet jak na małe dziecko!
Całe życie ich obu się stopniowo zmieniało, kiedy Lily zaczęła wykazywać pewne… niepokojące zdolności. Petunia uważała, że siostra jest po prostu skrzywiona albo opętana i powinno się ją posłać do jakiegoś lekarza. Potem mała Lily zaczęła się przyjaźnić z tym dzieciakiem Snape’ów… Petunia się krzywiła na samą myśl o ich relacji. Nie znosiła tego chłopaka z przetłuszczonymi włosami. A gdy on i Lily dostali listy do Hogwartu, zaczęła ich nienawidzić.
Do jej serca jeszcze raz na jakiś czas powracała nadzieja, że uda im się naprawić tę relację, ale zaraz potem sobie przypominała, że przecież jej siostra jest odmieńcem i nie można się z nią zadawać. Petunia nie chciała zostać zarażona tym czarodziejskim brudem. Wystarczyło, że musiała słuchać rodziców szczebioczących o cudownej córce.
Boże, za jakie grzechy?!
Nie widziała, dokąd idzie, i prawie przewróciła przygarbioną staruszkę.
— Uważaj, gdzie… — prychnęła, ale sekundę później się zreflektowała, przypominając sobie o dobrych manierach. Przecież była dziewczyną z klasą! — Przepraszam, nie chciałam pani potrącić.
Kobieta przypominała trochę jedną z tych sąsiadek mieszkających w sąsiednich domkach, panią Mulligan. Miała dobrotliwą, pomarszczoną twarz oraz niebieskie oczy, w których się kryła mądrość pokoleń. Narzuciła na siebie jakieś czarne szaty, kojarzące się Petunii z tymi, które Lily zabierała ze sobą do swojej przeklętej szkoły, a do tego podpierała się laską, widocznie dokuczał jej kręgosłup.
— Nic się nie stało, Petuniu. — Machnęła ręką. — To była moja wina, stare oczy już nie widzą tak dobrze chodnika.
— Skąd pani zna moje imię? — spytała zdumiona dziewczyna, stojąc jak wryta. Usiłowała sobie przypomnieć, czy zna tę kobietę. Chociaż wyglądała znajomo i na pewno przypominała panią Mulligan, zdecydowanie nie była żadną z sąsiadek. Petunia znała je wszystkie z nazwiska i kojarzyła ich twarze.
— Och, moja droga, starzy ludzie posiadają naprawdę ogromną wiedzę, z której nie zdajesz sobie sprawy. Dasz się może zaprosić na kawę i ciasteczka? Mam bardzo dobre.
Nie miała nic lepszego do roboty, więc dała się skusić.
Staruszka dreptała nieco nieporadnie. Petunia widziała, że każdy krok sprawia jej ból, i zastanawiała się, dlaczego w takim razie nie porzuci spacerów. Czasem mogły one zaszkodzić niż pomóc.
— Potrzebuję czasem świeżego powietrza — powiedziała do niej przez ramię kobieta, zupełnie jakby wiedziała, o czym dziewczyna myśli.
Petunia wbiła zaskoczone spojrzenie w jej plecy. Przecież nie mogła tak naprawdę przeczytać jej myśli, prawda…?
Nie, nie, to niemożliwe. Pewnie po prostu kobieta potrafiła doskonale dedukować. Albo to był po prostu przypadek. Ile razy się zdarzało, że z przyjaciółkami „czytały” sobie w myślach? I nie było w tym żadnej, żadnej magii!
Przystanęły na końcu uliczki, przed pomalowanym na biało domem. Wyglądał na stary, lecz utrzymany w porządku. Z okien zwieszały się doniczki z czerwonymi pelargoniami, a w niewielkim ogródku wszystkie roślinki dokładnie przystrzyżono. Żółte kwiaty (Petunia nie znała ich nazwy) pyszniące się pod ścianami domostwa również musiały się rozwijać pod czujnym okiem ogrodnika. Dziewczyna potrafiła to docenić, bo sama sobie kiedyś przysięgła, że założy własny ogród.
— Podoba ci się mój ogród? Nie jest może specjalnie imponujący…
— Bardzo — stwierdziła z entuzjazmem Petunia. — Jest piękny! Musi mieć pani dobrego ogrodnika.
Przeszły wąską ścieżynką do werandy. Tam starsza pani dobyła klucze i nieco trzęsącymi się dłońmi włożyła jeden z nich, największy, do zamka.
— Och, dziękuję za komplement. Ogród to tylko i wyłącznie moje dzieło. Kiedyś pomagała mi córka, lecz wyjechała za granicę i od tego czasu sama pielęgnuję te kwiaty. Wejdź do środka.
Petunia powoli przestąpiła próg. Z jakiegoś powodu nagle wezbrała w niej ostrożność — przecież rodzice tyle razy mówili, żeby nie wchodzić do domów nieznajomych ludzi! — ale hol wyglądał zupełnie normalnie, dzięki Bogu. Ściany miały ciepły, jasnobrązowy kolor i zostały obwieszone przyjemnymi pastelowymi obrazkami z jakimiś widokami. Na wieszakach wisiało kilka kurtek, najwyraźniej należących do tej samej osoby, a pod nimi leżały buty.
Stąd można było wejść na drewniane schody wyścielone białym dywanem albo pójść prosto do salonu. Gospodyni wybrała drugą opcję i zaprosiła Petunię do skromnie urządzonego pokoju.
— Zaraz zrobię herbatę. Chyba że wolisz kawę? — spytała, obserwując, jak gość z wyraźną ciekawością się rozgląda.
— Nie, nie, herbata wystarczy. Dziękuję.
— W porządku. Zaraz wrócę.
— Pomóc pani?
— Nie trzeba, moje dziecko. Zostań tutaj, ja sobie poradzę. Jeszcze tyle siły mam, żeby zrobić głupią herbatę i przynieść ciastka. Usiądź sobie.
Wskazała Petunii jeden z wysłużonych, ciemnozielonych foteli ustawionych wokół niskiego stoliczka do kawy, po czym sama pokuśtykała do kuchni.
Dziewczyna nie od razu skorzystała z zaproszenia. Jej ciekawość wzięła górę, więc rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu. Już od wejścia dostrzegła wiele czarno-białych fotografii ustawionych na komodzie. Większość z nich przedstawiała rodzeństwo, chłopaka i dziewczynę — ona przypominała trochę panią domu. Wyglądali na wyjątkowo ze sobą zżytych. Na nielicznych pojawiała się cała rodzina. Musieli być szczęśliwi.
Niektóre z fotografii zostały podpisane wyraźnym, kształtnym pismem w języku, którego Petunia nie znała. Gdyby obok niej stała Lily, zapewne od razu by poznała, co to za składnia.
Na sąsiednich regałach stały stare, rozlatujące się książki. Petunia nie dostrzegła żadnej nowszej, żadnej wydanej stosunkowo niedawno. Wszystkie musiały liczyć co najmniej ćwierć wieku, podobnie jak stojące za szklaną barierą bibeloty — figurki ptaszków, pasterek, jakichś zwierząt, no i porcelana: filiżanki wyglądające na wyjątkowo kruche i wyjątkowo drogie, talerze wymalowane w kolorowe kwiaty, jakieś łyżki, widelce ze srebra… A do tego wszystkiego lusterko, podobne do tych, które zazwyczaj stały na toaletkach. Petunia nie widziała go zbyt dobrze ze swojego miejsca, ale wydawało jej się, że musiało stać tam już dosyć długo, gdyż jego powierzchnię pokrywał kurz.
— Och, widzę, że podziwiasz moją kolekcję? — dobiegł ją głos staruszki. Petunia naprawdę nie wiedziała, kiedy kobieta weszła do salonu i postawiła na stoliku tacę z herbatami oraz ciastka. — Część z nich to zbiory należące jeszcze do mojej prababki. Uwielbiała te wszystkie bibeloty… Niektóre z nich sama dołożyłam. Te talerze, chociażby, pochodzą z Irlandii… A filiżanki w większości są angielskie, choć niektóre prababka sprowadziła z Francji… Bardzo lubiła ten kraj i często go odwiedzała.
— A to lusterko?
— Och.
Kobieta ostrożnie otworzyła szklane drzwiczki i sięgnęła po przedmiot, którym się zainteresowała Petunia. Włożyła go następnie w ręce nastolatki. Gdy się oglądało lusterko z bliska, okazywało się, że wcale nie osiadł na nim kurz. Po prostu jego powierzchnia była matowa, trochę tak, jakby za szkłem kłębiła się mgła. Na ten widok Petunię przeszedł dreszcz, lecz nie odwracała wzroku.
— Chciałabyś zostać czarownicą, moje dziecko? — usłyszała nagle głos kobiety, który jednak już nie brzmiał tak jak wcześniej. Zupełnie jakby… nabrał mocy. — Jest sposób, żeby tego dokonać. Naprawdę bardzo prosty.
— Jaki? — wyszeptała oniemiała Petunia.
Coś wewnątrz niej krzyczało, żeby oderwała wzrok od przeklętego lustra, że wpadła w pułapkę, ale słowa kobiety naprawdę ją pociągały. Nawet się nie zastanowiła nad tym, skąd znała jej najskrytsze pragnienie… Pragnienie, które dziewczyna starała się pogrzebać głęboko w swojej duszy, razem z błaganiem profesora Dumbledore’a o przyjęcie do Hogwartu. Jeżeli istniał inny sposób, żeby zostać czarodziejem… Mogłaby wreszcie przestać tym pogardzanym dzieckiem Evansów i dorównać Lily!
— Musisz zabrać odłamek tego lustra.
— Jak…?
— Zbij je.
Rzuciła lustro na podłogę, jakby się pozbywała z dłoni węża. Szkło potłukło się na kilka większych kawałków, które kobieta, nagle już nie taka stara, podniosła szybkim ruchem. Podała jeden z nich Petunii, która jakby przyrosła do podłogi, a pozostałe ułożyła z powrotem w ramce lustra. Machnęła ręką — i odłamki się zrosły. Powierzchnia znowu stała się mętna i wyglądała prawie tak, jak przed całym wydarzeniem; no może nie licząc brakującego kawałka.
— Co mam z tym zrobić?
Petunia nagle poczuła, że ma spierzchnięte usta, a jej serce wali niemożliwe mocno. Nigdy w życiu się tak nie bała. Trzymany w dłoni odłamek szkła ranił jej palce.
— Wbij szkło w serce siostry. Wtedy jej moc magiczna przejdzie na ciebie. Staniesz się czarodziejką. I weź to lustro.
— Ale…
Przecież nie mogła tego zrobić własnej siostrze, choć jej nienawidziła!
Jej myśli utonęły w szumie, a nogi oraz ręce stały się ociężałe. Zupełnie jakby Petunia znalazła się w jakimś transie, jakby nie miała władzy nad własnym ciałem. Mechanicznie zrobiła krok do przodu, mrugając oczami i próbując się pozbyć tej dziwnej mgły przesuwającej się po salonie.
Wątpliwości w cudowny sposób zniknęły, pozostawiając po sobie pustkę, gdy tylko dziewczyna opuściła tajemnicze domostwo.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, kobieta stojąca wciąż w salonie wybuchła szalonym śmiechem.
— Gdzie byłaś?! Szukaliśmy cię! — krzyknęła Lily, gdy tylko zauważyła siostrę zbliżającą się do domu. Patrzyła na nią z niepokojem wymalowanym na twarzy, lecz to nie wystarczyło, żeby Petunia się ocknęła. Szła z mroczną determinacją, dokładnie stawiając nogi, jedna za drugą. Ściskała w dłoni odłamek szkła, nawet nie czując, że ostra krawędź przecięła jej skórę i teraz na chodnik kapały krople krwi.
Nie musiała nawet sobie otwierać furtki, gdyż Ruda zrobiła to za nią i podbiegła szybko do siostry. Przytuliła mocno Petunię, obejmując jej szyję i mamrocząc, że się martwiła.
Petunia nie poczuła nic, żadnego wzruszenia, żadnego żalu, żadnej skruchy, żadnego zaskoczenia ani zazdrości, jak to zwykle by było. A w każdej innej sytuacji przejęłaby się zachowaniem siostry, która zazwyczaj nie zniżała się do kontaktu fizycznego. No dobra, może starsza Evansówna sama zbudowała wokół siebie mur i nie pozwalała się nikomu zbliżać, ale jednak…
Zamiast tego, zanim Lily zdążyła się odsunąć, przesunęła rękę nieco wyżej. Odłamek lustra znalazł się pomiędzy jej palcami, jakby pomagając w dokonaniu czynu. Nie wahając się, wbiła szkło w serce Rudej.
Dopiero wtedy poczuła napływ dzikiej radości; przez jej ciało przepłynął prąd, dając niesamowite uczucie siły.
— Czy to już? Czy już umiem czarować? — szeptała gorączkowo, patrząc na swoje ręce i nie widząc spływającej po nich krwi. Upuściła już dawno lusterko, które leżało teraz na żwirze, jarząc się światłem oraz jednocześnie szarością.
Lily w pierwszej chwili nie zrozumiała, co się stało. Odsunęła się od siostry, gdy uderzył w nią ból. Prawie zwaliła się z nóg. Odruchowo przyłożyła dłonie do swojej klatki piersiowej, gdzie rozkwitała szkarłatna plama, otaczająca tkwiący wciąż w skórze odłamek szkła.
Jak w tej legendzie o Kaju i Gerdzie, pomyślała przerażona. Nie wiedziała, co ma robić, nie miała przy sobie nawet różdżki, a żadne zajęcia jej na to nie przygotowały. Może gdyby była uzdrowicielką, potrafiłaby sobie z tym poradzić, ale tak?
Wyjąć szkło czy je zostawić? Co było bardziej niebezpieczne?
Zamroczona osunęła się na ścieżkę, nawet nie zauważając, że kamyki żwiru wbijają się w jej kolana. Czuła się tak, jakby ulatywało z niej życie. Z przerażeniem dostrzegła wąską, złotą strużkę sączącą się z rany. Cienka nić spływała na ziemię i pełzła do pozostawionego przez Petunię zwierciadła.
Zdecydowała się na desperacki czyn i ujęła mocno odłamek, kalecząc palce. Wyszarpnęła go, prawie krzycząc z bólu. Rzuciła szkło w trawę, po czym oparła się o ziemię, dysząc ciężko. Ledwo przytomna, zauważyła, że Petunia wreszcie się ocknęła. Nie miała czasu na rozważanie, co się stało, nie wtedy, gdy mogła się wykrwawić.
Psia mać, Lily, jesteś czarodziejką, czy nie?! Opanowałaś przywoływanie różdżki w zeszłym roku!
— ACCIO RÓŻDŻKA! — wrzasnęła, używając tej resztki sił, która jej jeszcze pozostała. Ukochany patyczek momentalnie znalazł się w jej trzęsącej dłoni, więc wyszeptała kilka zaklęć — uśmierzające ból, tamujące krwawienie i zamykające ranę. Momentalnie poczuła się lepiej, ale po całej operacji padła na trawę, wciąż ciężko dysząc.
— Lily? Lily, żyjesz?!
Obudziła się w Świętym Mungu. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, jak się tam znalazła, ale fakt pozostał faktem — leżała w szpitalnym łóżku, wśród białej, świeżej i pachnącej lawendą pościeli, mając za jedyne towarzystwo wpadające przez wysokie okno promienie słońca.
Jak długo tutaj leżała?
— Wszystko w porządku, panno Evans?
Spojrzała w lewo, słysząc znajomy głos. Przy jej łóżku stał sam dyrektor, Albus Dumbledore, i uśmiechał się do niej swoim zwyczajowym uśmiechem. Wyglądał tak samo, jak przed wakacjami. Lily miała wrażenie, że on się naprawdę nigdy nie zmieniał.
— Tak… chyba tak — odparła niepewnie. — Jak długo spałam? Co właściwie się stało?
— O tym właśnie chciałbym z tobą porozmawiać, panno Evans. Obawiam się, że jest całkiem sporo rzeczy do zrozumienia i naprawienia.
Przysunął sobie krzesło i usiadł, łącząc palce w piramidkę.
— Sama nie wiem, co się stało, dyrektorze — przyznała, krzywiąc się. Jej wspomnienia zasnuwała głęboka czerń. — Jak długo byłam nieprzytomna? Jak się tutaj znalazłam?
— Trzy dni, panno Evans. Pani rodzice posłali do mnie sowę, całkowicie spanikowani. Zresztą im się nie dziwię. Nie wiedzieli, co mają robić, więc napisali do mnie. Chcieli zabrać cię do mugolskiego szpitala, ale uznali, że rana nie powstała w zwykły sposób… Są mądrymi ludźmi. Zjawiłem się na miejscu tak szybko, jak tylko mogłem. Muszę przyznać, Lily, że znakomicie sobie poradziłaś z tą raną.
Lily zarumieniła się, słysząc pochwałę.
— Ale straciłam przytomność, więc chyba coś źle zrobiłam, prawda? — spytała cicho.
— Właściwie to nie. Zemdlałaś z braku sił. Uzdrowiciele ocenili twój stan jako stabilny i uznali, że jedyne, czego potrzebujesz, to sen. Właściwie to spodziewałem się, że się dzisiaj obudzisz, dlatego zaczekałem.
— Ach — westchnęła. — Dyrektorze, co się właściwie stało?
— Ile pamiętasz?
— Niewiele. Naprawdę niewiele. Mam pustkę w głowie. Pamiętam tylko, że Petunia gdzieś się zgubiła. Szukałam jej po całym domu i nie mogłam znaleźć. W ogrodzie też jej nie było, w żadnym z miejsc, do których zwykle szła, gdy się chciała schować. Potem dostrzegłam ją na ulicy. Wyglądała… koszmarnie — stwierdziła z namysłem, próbując się dogrzebać do tamtych dni. — Potem ją przytuliłam. Nagle miałam w piersi ranę. Szkło. Wyrwałam je. Miałam wrażenie, jakby z rany wypływała złota nić i pełzła do lusterka, które chyba przyniosła Petunia… Nie wiem. Potem przywołałam różdżkę. I zemdlałam. Nic z tego nie rozumiem…
— Czy to lustro leżało wtedy na ziemi?
Dumbledore podał jej przedmiot, który nagle pojawił się w jego dłoniach. Lily ze zdumieniem rozpoznała to samo lustro, które zobaczyła w ogrodzie, tak starannie zadbanym. Miało srebrną ramkę i brakowało w nim jednego odłamka.
— Tak… Tak. Jestem tego pewna.
— Muszę przyznać, że dawno tego lustra nie widziałem… Spotkałem się z nim tylko raz. — Powaga dźwięcząca w głosie dyrektora przeraziła Lily. — To lustro służy do uwięzienia duszy, Lily.
Wszystko zaczyna się wyjaśniać.
OdpowiedzUsuńDobrze Lily poradziła sobie z tym kawałkiem szkła. Pewnie gdyby go nie wyjęła, to byłoby z nią gorzej.
Teraz ciekawe czy to lustro w Hogwarcie ma związek z lustrem, które dostała Petunia i jak się rozwiąże sprawa ze słowikiem.
Czekam na kolejny rozdział.