— Czy możemy zabrać panu chwilkę? — spytała dzielnie Lily, biorąc dłoń Jamesa w swoją. Nie chciała, żeby chłopak nieostrożnie wyrwał się do przodu i zrobił coś głupiego.
— Oczywiście. — Skinął głową, unosząc brew. — Usiądźcie. Słucham, co takiego macie mi do powiedzenia, że się osobiście tutaj pofatygowaliście?
Gryfonka zawahała się. Musiała uważać na swoje słowa, więc szukała w myślach odpowiednich. Jeden nieostrożny ruch… To przypominało trochę grę w szachy, z tym że postawienie pionka na niewłaściwym miejscu mogło skończyć się wybuchem. Co najmniej.
— Chcielibyśmy pana zapytać o jedną rzecz.
— Słucham uważnie.
— Chodzi o to, że… — Zrobiła pauzę dla większego efektu. — Nie mam całkowitej pewności, ale wydaje mi się, że wielu uczniom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wie pan o tych dwóch dziewczynach, które się pochorowały, prawda?
— Tak.
Kiedy nauczyciel przytaknął, Lily pochyliła się do przodu, kładąc dłonie na dębowym biurku. Zdaniem Jamesa wyglądała jak rudy anioł zemsty.
— To nie był przypadek, że się pochorowały. Padły ofiarami klątwy.
Nachtigall rozłożył ręce, niby w geście bezradności. Jego głęboki głos hipnotyzował.
— Ma pani jakieś dowody, panno Evans? Domniemywania jeszcze o niczym nie świadczą.
— Mam, oczywiście. Wie pan, obie dziewczyny słyszały śpiew słowika, zanim zaczęły się źle czuć. Wiem to, bo byłam wówczas przy Dorcas, choć sama niczego nie słyszałam. To się ze sobą wiąże w oczywisty sposób. Mnie samą słowik tylko wciągał w trans, nic więcej.
— Skoro tylko one to słyszały, to zapewne miały halucynacje — stwierdził ze znudzeniem nauczyciel, po czym dodał już nieco groźniejszym tonem głosu: — Proszę o prawdziwe dowody, panno Evans. Jeżeli mam się zająć tą sprawą, muszę znać jakieś konkrety. Nie będę się przejmować problemami małych dziewczynek, które nie umieją odróżnić omamów od rzeczywistości.
Lily, prawdę mówiąc, chciała tylko sprawdzić reakcję Nachtigalla na wspomnienie o słowiku. Jego postawa zupełnie jej nie zaskoczyła; spodziewała się, że tak właśnie będzie. Nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią słynął ze swojego opanowania i taki drobiazg na pewno nie mógł na niego wpłynąć. Trzeba było zaryzykować śmielsze słowa.
Musiała zagrać va banque.
— Profesorze — zapiszczała, odgrywając rolę małej dziewczynki, za jaką niewątpliwie uważał ją Nachtigall. Nie chciała sprawiać wrażenia, że stanowi zagrożenie. — Jest pan ekspertem w dziedzinie czarnej magii oraz obrony przed klątwami, dlatego szukam pomocy u pana i nie chcę męczyć dyrektora… Niech mi pan powie, czy jest taka możliwość, żeby zwykły ptak mógł rzucić klątwę na ucznia? Że w jakiś sposób…
— Nie — uciął stanowczo.
— Ale…
— Nie. Zwykłe ptaki nie potrafią dokonać takiej rzeczy. Nie jestem ornitologiem, panno Evans, ale wierz mi, tylko czarodzieje potrafią władać w takim stopniu magią.
— A gdyby ten ptak byłby animagiem? Czy wtedy dałby radę coś takiego zrobić w formie ptaka?
Gdyby Lily w tym momencie nie obserwowała uważnie twarzy Nachtigalla, nie zauważyłaby żadnej reakcji. Patrzyła jednak prosto na niego, więc zauważyła rozszerzające się źrenice i szybszy oddech.
Bingo, pomyślała.
— Być może tak, jeżeli w formie zwierzęcej nadal mógłby czarować. Nigdy się nie zajmowałem animagami, więc tego nie potwierdzę.
Kłamał, a Lily triumfowała.
— Więc nie zna pan żadnego animaga? — spytała niewinnie.
— Nie.
— Żadnego?
— Przecież mówię, że nie! — Huknął pięścią w stół tak, że zgromadzone na nim sterty papierów aż podskoczyły. — Jeżeli się boisz, idź ze swoimi wątpliwościami do dyrektora i nie zawracaj mi gło…
— Ależ panie profesorze — udawanie nadąsała się Gryfonka. — Naprawdę nie może mi pan pomóc i chociaż potwierdzić, że się mylę i mogę spać spokojnie?
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, dziewczyna bez wątpienia leżałaby już martwa.
— Panno Evans, to wszystko wymysły siedemnastoletniej dziewczyny, która nie ma niczego do roboty i się nudzi. Zatem tak, może pani spać absolutnie spokojnie — wycedził przez zęby.
— To dlaczego chce pan, żebym zawracała głowę dyrektorowi?
— Evans, Potter, wyjdźcie.
— Więc nie pomoże mi pan?
— Do kroćset, WYNOŚCIE SIĘ!
— Skoro nas pan tu nie chce… Do widzenia, panie profesorze.
Dygnęła grzecznie i wyszła, ciągnąc za sobą oszołomionego Jamesa.
— On jest w to zaangażowany — stwierdziła, kiedy biegli w stronę gabinetu dyrektora. — Nie wydaje mi się, żeby był słowikiem, ale na pewno zna jego tożsamość.
— Dlaczego tak uważasz?
— Bo wyraźnie kłamał, kiedy odpowiadał na moje pytania. Makowe babeczki.
Gargulec, choć usłyszał poprawne hasło, nie odsunął się, tylko skrzyżował ręce na piersi, mierząc Lily groźnym wzrokiem.
— Dyrektora nie ma w gabinecie.
— Jak to? — Dziewczyna zmarszczyła brwi. — Przecież przed chwilą...
— Wyszedł w pilnej sprawie.
— Powiedział, kiedy wróci?
— Nie. — Gargulec podrapał się po głowie. — Przykro mi.
— Co robimy, skoro go nie ma?
— Najpierw pójdziemy powiadomić resztę. Potem się nad tym zastanowimy.
Zebrali się w dormitorium Huncwotów. James studiował stworzoną przez nich Mapę, podczas gdy pozostali dyskutowali o informacjach zebranych przez Lily. Nieobecność dyrektora niepokoiła ich wszystkich — rzadko się zdarzało, żeby Dumbledore opuszczał swój gabinet, a co dopiero Hogwart, jak wnioskował Rogacz. Nie było go na mapie, więc albo zniknął w jakimś nienanoszalnym i nieznanym Huncwotom miejscu, albo opuścił zamek.
— No dobra, wygląda na to, że musimy sami wziąć sprawy w swoje ręce.
Syriusz już się cieszył. Miał dosyć siedzenia bezczynnie na tyłku i czekania, aż sprawa się sama rozwiąże. Stan Dorcas się w ogóle nie polepszał, a dyrektor nie robił nic, żeby im pomóc. Musieli się sami o siebie zatroszczyć.
— Nie jestem przekonana, czy powinniśmy się w to mieszać sami, bez żadnego wsparcia — odparła Lily, studząc zapał Blacka. Gładziła nerwowo podbródek, analizując w myślach dostępne rozwiązania. Nie było ich wiele: albo sami pójdą zapolować na słowika, albo poczekają na interwencję dyrektora. Obie opcje równie złe.
— Daj spokój, Evans. — Syriusz przewrócił oczami. — Jest nas szóstka. Mamy różdżki. Jesteśmy całkiem nieźli w czarach. To chyba wystarczy, żeby zapolować na głupiego ptaka, nie sądzisz?
— Przypominam ci, że ten ptak jest cholernie niebezpieczny. Potrafi rzucać klątwy zagrażające życiu, choć nie wiem, jakim cudem. — Lily zmarszczyła nos. — Może wy potraficie mi to wyjaśnić? Próbowaliście kiedyś rzucać zaklęcia w formie animagicznej?
— Taaaa… — mruknął James. — Działa tylko magia bezróżdżkowa.
— Więc wystarczy ją dobrze opanować, żeby rzucić porządną klątwę — podsumowała Lily. — Naprawdę nie chcę, żeby ktokolwiek z nas znowu padł jej ofiarą.
— A widzisz jakieś inne rozwiązanie, panno mądralińska? Naprawdę nie będę siedzieć na tyłku przez kolejny miesiąc i czekać, aż dyrektor raczy łaskawie sprzątnąć tego durnego ptaka.
James starannie złożył mapę, schował ją do kieszeni i podszedł do swojej dziewczyny. Przykucnął obok niej, biorąc jej dłonie w swoje własne. Dziewczyna wyglądała wyjątkowo blado, jakby się nie wysypiała i do tego zadręczała wszystkim.
— Syriusz wyjątkowo ma rację, Lily. Czekanie tutaj nie przyniesie niczego dobrego, bo i tak któreś z nas może oberwać tą klątwą, tak jak Dorcas. Zgodzisz się?
Niechętnie skinęła głową.
— James…
— Musimy tam pójść, Lily. Przykro mi, kochanie, to jedyne możliwe wyjście.
— Jesteście samobójcami — żachnęła się. — Dobrze, idę z wami, ale pod warunkiem, że będziecie wszyscy uważać i trzymać różdżki w pogotowiu. Nie chcę, żeby komukolwiek coś się stało, jasne?
Zgodnie przytaknęli.
Potem nie pozostało nic innego, jak tylko wyruszyć w las.
Trzymali różdżki w pogotowiu i rozglądali się czujnie. Znajdowali się dopiero na skraju, jeszcze w bezpiecznej strefie, ale już czuli niepokój. Spodziewali się niebezpieczeństwa, mogło nadejść w każdej chwili.
Lily paradoksalnie miała ochotę się śmiać. Domyślała się, jak to musi wyglądać: banda nastolatków z różdżkami, polująca na ptaka. W myślach wciąż analizowała wszystkie wydarzenia oraz wskazówki, które trzymała w ręku. Dość szybko doszła do wniosku, że gdyby to ona była słowikiem, nie pokazałaby się. Tak byłoby najlogiczniej. Pytanie jednak brzmiało, czy słowik (czy też osoba za nim skryta — Nachtigall?) zachowywał się logicznie. Mógłby właśnie z czystej przekory się ujawnić, choćby na chwilę, z poczucia dumy i pychy. Sam nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią rozumował raczej dosyć racjonalnie. Ruda po wielokroć okazję się o tym przekonać; często wyciągane przez niego wnioski ją zaskakiwały, tym bardziej, że były poprawne. On zapewne planował wszystkie ruchy, dopieszczał plan do perfekcji i dopiero wtedy wprowadził w życie. Tylko dzięki temu (i dzięki jego samokontroli) nie wydało się to tak szybko. Właściwie sama Lily też się dowiedziała przez przypadek.
Gdy czytała w bibliotece wszystkie możliwe książki dotyczące słowików, wpadło jej w oko hasło zapisane po niemiecku. Nachtigall. Przypomniała sobie nazwisko nauczyciela, więc zdziwiona spojrzała dalej i odkryła, że to niemieckie określenie słowika. Przypadek czy nie?
Zachowanie profesora potwierdziło, że przeczucie ją nie zawodziło. Nachtigall na pewno miał związek z całą tą sprawą, na pewno stał za tajemniczym słowikiem, choć Lily nie podejrzewała, żeby sam nim był. Nie miała co prawda całkowitej pewności i większość domysłów oparła na intuicji, ale z drugiej strony jeszcze się nie pomyliła.
(W normalnych okolicznościach by tylko uniosła brwi na tę myśl — nienawidziła transmutacji, a profesor Trelawney uważała za kobietę pomyloną i żerującą na naiwności uczniów — jednak teraz intuicja zdawała się sprawdzać).
Powstrzymała chęć chwycenia dłoni Jamesa. Trzymał w niej różdżkę, a poza tym Lily bardzo nie chciała wyjść na tchórza. Była przecież dzielną Gryfonką i nie takie rzeczy robiła, prawda? W głębi duszy była bardzo przerażona. Lęk kłębił się pod skórą, zupełnie jakby magia chciała jej przekazać, że wydarzy się coś niedobrego i że Ruda powinna się wycofać. Nie wiedziała jeszcze, czy to kwestia atmosfery panującej w Zakazanym Lesie, czy kolejne przeczucie dotyczące przebiegu wypadków.
Być może to drugie.
Na samą myśl ścisnęła mocniej różdżkę. Każdy cień padający na krzaki, każdy trzask łamanej gałązki, każdy szelest, każda iskra tańcząca na drzewach budziły w niej coraz większe przerażenie. Odruchowo napinała wszystkie mięśnie, gotowa do ataku, ucieczki albo obrony. Żałowała, że dała się namówić na tę wyprawę. Sądząc z min idących obok niej przyjaciół, myśleli o tym samym.
Już miała zaproponować, żeby wracali, kiedy na końcu ścieżki, którą się poruszali, zalśniło niebieskie światło. Zaraz potem w oddali rozległ się huk wystrzału, a tajemniczy blask zniknął. Gryfoni zbili się w kupkę, trzęsąc się i wyciągając przed siebie różdżki.
— Co tu się, do diabła, dzieje? — wymamrotał pod nosem Syriusz, równie zlany potem, co reszta.
— Nie wiem i nie chcę wiedzieć — zadecydował James. Jego dłoń w ciemności odnalazła plecy Lily; przyciągnął ją do siebie, jakby chciał zasłonić dziewczynę. — Nie podoba mi się to. Słowik czy nie, wracajmy.
— Jestem za — zawtórował mu Black.
Zaczęli się powoli wycofywać, wciąż mierząc różdżkami w każdy przyczajony krzak. Ich paranoja sięgała już zenitu.
Lily jako pierwsza zatrzymała się ponownie. Zastygła w bezruchu, nasłuchując. Pozostali również przystanęli, widząc jej zachowanie.
— Najświętsza Mario… Słyszycie? — wyszeptała.
Nadstawili uszu, ale nie wyłapali niczego poza szelestem wiatru w koronach drzew. Pokręcili głowami i spojrzeli z wyczekiwaniem na Rudą. Największy niepokój okazali Syriusz i James, mając w pamięci niedawną, podobną scenę, kiedy Lily usłyszała jako jedyna śpiew słowika i wpadła w trans. Teraz mogło to się okazać zarówno ich błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
— Słyszysz słowika? — wyartykułował ledwo słyszalnie James, biorąc swoją dziewczynę za rękę. Tym prostym gestem dodał jej otuchy.
Wyglądała, jakby już wpadła w trans. Jej źrenice zdawały się nie widzieć otoczenia, stały się nagle większe, a twarz jeszcze bardziej blada. Mimo to Lily wyraźnie drgnęła, gdy James wypowiadał swoje słowa. Nie spojrzała na niego, ale skinięciem głowy dała znać, że usłyszała pytanie.
— Tak.
— Zaprowadzisz nas?
Zawahała się, ale ponownie przytaknęła. Jej ręce drżały, a wzrok ponownie stał się odległy.
— Ona woła — powiedziała nagle i puściła się biegiem, a za nią pozostali.
Zatrzymali się dopiero na polanie, zalanej błękitnym światłem. Musieli zmrużyć oczy, gdyż blask palił, zupełnie jakby wzeszło drugie słońce. Tylko Ruda patrzyła prosto w jasność, nawet nie mrugając. Zdawała się czegoś słuchać. Po chwili wkroczyła na środek polany, ignorując protesty oraz nawoływania swoich przyjaciół. Szła za zewem, który ją prowadził prosto do środka błękitu.
Zobaczyła lustro. W lustrze przez chwilę odbijała się jej twarz, lecz szybko zniknęła i została zastąpiona przez łanię, której smutne oczy patrzyły prosto na Lily. Zdawała się lśnić niebieską poświatą. Lily miała wrażenie, że z łanią w błękicie stanowią jedność. Ona rozumiała zwierzę, a zwierzę rozumiało ją.
Dziewczyna Zza Lustra!
To musiała być ona... Ona albo jej wyobrażenie, jakaś manifestacja. Lily nie miała pewności, a przekonała się już, że trans słowika czasami miał działanie halucynogenne. Rozejrzała się dokoła, jakby wybudzona z koszmarnego snu, lecz dokoła była tylko gęsta mgła. Miała wrażenie, że gdy zacznie krzyczeć, jej głos uwięźnie w lepkich, srebrzystych nitkach.
Odwróciła się z powrotem do lustra. Łania w błękicie zniknęła; teraz szklana tafla zionęła czernią.
Mgła zdawała się zagęszczać i napierać, sprawiając, że Lily poczuła się jak w klatce. Rzuciła zaklęcia rozpraszające, ale żadne z nich nie podziałało. Gorączkowo przeszukała pamięć, zastanawiając się, czy coś jeszcze mogłoby jej w tej sytuacji pomóc. Stanowczo nie podobała jej się wizja zostania skonsumowaną przez mgłę.
Z rozpaczą wykrzyczała czar ognia. O dziwo poskutkowało — mgła cofnęła się jak oparzona. Lily bez wahania skorzystała z ratunku i zmusiła zimne strzępki do utworzenia przejścia.
Potknęła się nagle o coś i wylądowała na ziemi, na kolanach. Ze zdumieniem skonstatowała, że znalazła się z powrotem na środku polany, przed zdumionymi przyjaciółmi. Tuż za jej nogami z ziemi wyrastał korzeń drzewa, który spowodował upadek.
— Lilyanne Evans — usłyszała nad sobą niesamowicie piękny głos. — Cóż za niespodzianka!
Uniosła głowę, jeszcze nie podnosząc się z ziemi. Nie zdziwiła się, gdy na jednej z najniższych gałęzi szerokiej i starej sosny ujrzała słowika. Tak jak się spodziewała, wyglądał zupełnie zwyczajnie, niepozornie, jak wszystkie inne słowiki. Miał szare piórka, zabarwiony żółcią dziób i czarne, małe oczka, które teraz obserwowały Lily.
— Mogłabyś się pokazać w swojej prawdziwej postaci, zamiast kryć się jak tchórz w formie zwierzęcia — stwierdziła Ruda prowokująco, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Jej przyjaciele podeszli do niej, a James pomógł wstać. Wszyscy razem tworzyli ochronę dla dziewczyny, która poczuła się znacznie mocniejsza i bezpieczniejsza dzięki gestowi przyjaźni.
— Mogłabym, co nie oznacza, że muszę to zrobić.
— Kim jesteś?
Słowik się tylko zaniósł melodyjnym śmiechem, przez co prawie spadł z gałęzi. Przechylił łepek, obserwując przyjaciół.
— Jesteś odważna, że o to pytasz. Wiesz, że mogę cię zniszczyć jednym zaklęciem, prawda? Stoisz przed jedną z najsilniejszych czarodziejek na ziemi!
— Nie gadaj głupot — odparła Lily zimno. — Gdybyś naprawdę była taka potężna, nie wyszłabym z tej mgły, a do tego ujawniłabyś się w postaci człowieka. Przecież jesteś wszechmocna i grupa nastolatków wymachująca kijkami nic ci nie zrobi! Zniszczyłam twoją mgielną barierę. Dalej jesteś przekonana o swojej potędze?
— Dobrze więc, skoro tak bardzo tego chcesz…
Podirytowany ptak opadł na ziemię za pomocą paru łagodnych machnięć skrzydłami. Dopiero na pewnym gruncie się przemienił — w piękną, czarnowłosą kobietę, której niebieskie oczy lśniły jak dwa szafiry.
— Nazywam się Martina Nachtigall.
Okej, oto nowy rozdział! To już w zasadzie początek końca. ;) // Nowy rozdział postaram się dodać w okolicy 11.03. Może będzie szybciej, może nie, to zależy, na ile pani wena będzie łaskawa. Ostatnio nie bardzo dopisuje, więc naprawdę nie wiem, kiedy ja skończę to opowiadanie.
Tak myślałam, że będzie tak jak podejrzewała Lily. Ta kobieta przemieniająca się w słowika pewnie jest kimś z rodziny Nachtigalla i on jej jakoś pomaga. No i jego zachowanie na to wskazywało, że może mieć z tym wszystkim coś wspólnego.
OdpowiedzUsuńCiekawe jak z tym wszystkim łączy się lustro.
Czekam na kolejny rozdział.
Trafiłam na uciekającą łanię, a następnie na ten blog. Jestem pod ogromnym wrażeniem Twojego warsztatu i niezwykle rozwiniętej wyobraźni, z której robisz niesamowity użytek czyniący Twoje opowiadanie jako jedno z najlepszych o czasach Huncwotów. Twoje opisy są tak barwne i bogate, że dosłownie WSZYSTKO widzę w swojej głowie z najmniejszymi szczegółami tak, jak gdybym stała obok bohaterów.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za tego bloga i życzę Ci weny, Katja. :)
Spędziłam wspaniałe chwile przy tej historii i mam nadzieję, że to nie koniec. :)
Będę sprawdzać co jakiś czas, czy jest jakaś nowość, bo ucięłaś w tak cholernie ważnym momencie... :(
Pozdrawiam,
Emilia
Dziękuję za komentarz, naprawdę mnie podbudował! Przyznaję, że ostatnio się zastanawiałam nad zawieszeniem paru blogów (między innymi Łani), bo mam ich za dużo i zupełnie nie wyrabiam, już nie mówiąc o wenie... Ale akurat tutaj zostało niewiele rozdziałów do końca, więc postaram się coś napisać i wrzucić, także nowość na pewno będzie, tyle mogę powiedzieć. Kiedy - nie wiem, bo niestety to opowiadanie jest jednym z takich, do których pisania potrzebuję wiader weny.
UsuńŚciskam mocno i dziękuję, że chciało Ci się wszystko czytać, a jeżeli się przy tym dobrze bawiłaś, to już w ogóle mój sukces. :D
Katja