niedziela, 23 kwietnia 2017

11. Ryk lwa

— Of Monsters and Men, King and Lionheart

W głowie Lily zaszumiało. Puzzle nagle zaczęły się układać w logiczną całość i obrazek, który powstał, wcale nie wyglądał zbyt ciekawie. Jednakże paru elementów brakowało.
— Och, a więc to ty rzuciłaś tę klątwę.
Martina odchyliła głowę i roześmiała się dźwięcznie. W wypełnionej napięciem ciszy zabrzmiało to upiornie.
— Tak — przyznała wreszcie. — To ja rzuciłam tę klątwę. Prawdę mówiąc, chciałam upolować właśnie ciebie. Inne osoby… trafiły się przypadkiem.
W Lily się zagotowało. Gdyby James nie powstrzymał jej w porę, niechybnie rzuciłaby się na kobietę, zupełnie zapominając o magii, zaślepiona wściekłością. Zupełnie nie pojmowała motywów Martiny, a zwłaszcza wkurzało ją to, że przyjaciółka stała się przypadkową ofiarą…!
Wnioskując z odgłosów za jej plecami, Syriusz również się wściekł. Pozostali Gryfoni mieli problem, żeby go utrzymać w miejscu.
— Dlaczego?! — krzyknęła wreszcie Lily. — Po co to wszystko?! Chcesz mnie, to mnie weź, ale moich przyjaciół zostaw w spokoju!
— Godna podziwu odwaga — jasnoniebieskie oczy Martiny prześlizgnęły się po członkach gryfońskiej grupy — ale myślę, że twoi przyjaciele nawet by mi nie dali się do ciebie zbliżyć.
— Przecież deklarowałaś, że jesteś jedną z najsilniejszych czarodziejek! — zakpił Syriusz, wspierając Lily. Stanął obok niej, już nieco spokojniejszy. — Co, już nie jesteś taka odważna, już nie machasz swoim patyczkiem?
— Nie wiesz, o czym mówisz, chłopcze — syknęła kobieta, odsuwając się o krok. — Nie wiesz, z jaką siłą się mierzysz. Żadne z was nie wie. Mam wsparcie…
— Martino, dość tej farsy.
Nagłe pojawienie się kolejnej osoby dramatu zaskoczyło wszystkich, włącznie z najstarszą czarownicą. Jednak to ona wydawała się najbardziej przerażona; przerażona i wściekła równocześnie, jak z satysfakcją zaobserwowała Lily.
— Alexandrze — wymruczała wreszcie Martina. Jej głos był tym razem miękki, jedwabisty, jakby przeznaczony tylko dla uszu mężczyzny stojącego na skraju polany. — Pojawiasz się w samą porę.
— W samą porę, żeby cię powstrzymać? Och, wiem.
Nachtigall wyglądał jak uosobienie anioła zemsty. Jego białe włosy powiewały na wietrze, lecz czarna peleryna pozostała jak zwykle nieruchoma. Niebieskie oczy ciskały błyskawice, przeznaczone najwyraźniej dla wszystkich zgromadzonych na polanie. W lewej ręce trzymał różdżkę i wykonywał nią niewielkie kółka, gotów do natychmiastowego ataku.
— Psujesz całą zabawę, Alexandrze.
Martina nadąsała się, niemalże jak dziecko.
— Umawialiśmy się trochę inaczej, moja droga.
— Mówiłam już, że psujesz całą zabawę. Ile można siedzieć w lesie i się kryć? Ile można czekać, skoro ofiara wreszcie sama się wpakowała w sieć?
— Ofiar jest nieco zbyt dużo, żebyś mogła sobie z nimi poradzić w pojedynkę. — Nauczyciel uniósł brwi, spoglądając na zbitych w kupkę przyjaciół. — Nawet jeśli są tylko siódmoklasistami.
— Żartujesz chyba — prychnęła kobieta. — Imperio!
Trzeba przyznać, że James miał refleks. Jego bariera w porę wyrosła przed znieruchomiałą grupką, więc strumień żółtego światła zderzył się z nią z hukiem i rozprysnął na wiele iskier.
Teraz to Gryfon naprawdę się wściekł.
— Zostaw ją w spokoju, suko!
Jego ręka nie drżała, kiedy wymierzył różdżkę w Martinę i Alexandra. Stał pewnie, w rozkroku, z oczami lśniącymi determinacją. U jego boku pojawili się również Syriusz, Remus i Frank, każde z nich gotowe do walki. Pozostawili za sobą protestujące Alice oraz Lily; również chciały się przyłączyć, ale nie było nawet czasu na kłótnie: James i tak by nie pozwolił Rudej wyjść na pierwszy plan.
— Godny podziwu refleks, Jamesie Potterze.
Kolejne silne zaklęcie strzaskało osłonę. Rozpadła się na kawałki i z brzękiem upadła na ziemię, jak tłuczone szkło. Tym razem jednak już wszyscy byli gotowi na atak oraz ponowienie obrony.
Na drugim krańcu polany zapanowały nieprzeniknione ciemności. Nie miało to wiele wspólnego z mrokiem nocy, ponieważ poza miejscem, w którym stali Martina i Alexander, pozostałe drzewa na polanie były widoczne.
Co oni knuli?
Lily instynktownie przysunęła się bliżej przyjaciół, nie odrywając wzroku od ciemności. Zdecydowanie jej się to wszystko nie podobało.
— Tchórzysz, Nachtigall?! — wrzasnęła ile sił w płucach. — Krycie się w ciemnościach… To bardzo odważne!
W odpowiedzi usłyszała tylko śmiech obojga, cichy łopot skrzydeł… I śpiew. Słowik zaczął śpiewać tę swoją przeklętą pieśń, która miała ich wszystkich doprowadzić do zguby.
Nie dało się zaprzeczyć, że melodia brzmiała pięknie. Była przepojona melancholią, dziwnym rodzajem smutku, przyprawiającym słuchaczy o dreszcze, i słodyczą zaprawioną gorzkim smakiem. Brakowało w niej nut szczęścia, śmiechu, prędzej mogłaby się kojarzyć z pieśnią burzy.
Gryfoni opuścili różdżki, słuchając z fascynacją i szeroko otwartymi oczami. Zupełnie zapomnieli o grożącym im niebezpieczeństwie, o tym, że powinni się bronić, a nie tracić jedyną szansę obrony.
Lily przez chwilę walczyła z obezwładniającym czarem. Ona nie słuchała słowika po raz pierwszy, więc od razu zorientowała się, co się dzieje. Dzięki temu też miała siły do walki z zaklęciem pieśni. Zacisnęła dłonie w pięści, wypychając z głowy słodycz i melancholię przyniesione przez ptaka. Nie mogła się poddać… Musiała wygrać, dla siebie, dla Jamesa, dla Dorcas, dla wszystkich przyjaciół… Nie mogła ich utracić; prędzej poświęciłaby samą siebie.
— James!
Z dużym wysiłkiem wykrzyknęła jego imię i podniosła swoją własną różdżkę. Dłonie nie chciały jej słuchać. Miała wrażenie, że znajduje się w wodzie, a każdy ruch wymaga olbrzymiego wysiłku. Zmusiła się jednak, żeby wycelować magiczne drewno w plecy ukochanego i wyszeptać:
Aguamenti.
Strumień wody uderzył w Jamesa i powalił na ziemię, na kolana.
— Co, do diab…
Chłopak błyskawicznie odzyskał świadomość i jasność myślenia. Pieśń słowika nie miała już na niego wpływu. Teraz brzmiała tylko jak obrzydliwy skrzek. Wzdrygnął się, podnosząc się na nogi. Jego przyjaciele wciąż trwali w tym dziwnym transie, w którym i on przed chwilą się znajdował.
Lily dyszała ciężko, trzymając się za brzuch. Rzucenie prostego zaklęcia kosztowało ją naprawdę dużo wysiłku. Czuła, że powoli odpływa, że powoli oddaje się we władzę słowika. Nie miała siły, żeby ustać na nogach i upadła.
— James… — wymamrotała.
Chłopak już przy niej był i trzymał w swoich ramionach, bezradnie potrząsając głową.
— Lily, nie! Nie zamykaj oczu, proszę, walcz, dla mnie…
— James, rzuć na pozostałych aguamenti… I walczcie… Wygrajcie z tą wiedźmą… Proszę. Nie marnuj teraz czasu na mnie. Naprawdę… nie ma czasu…
Zemdlała.
— Nie, Lily! Enervate!
Zaklęcie nie podziałało, więc James zaklął brzydko. Gorączkowo rozważył wszystkie możliwe opcje i niechętnie przyznał Rudzielcowi rację. Bardzo pragnął ją uratować, ale nie mógł teraz nic zrobić. Nie miał na to czasu. Martina i Alexander w każdej chwili mogli uciec, a wtedy ich plan by całkowicie spalił na panewce…
Wróciła determinacja, więc zerwał się na nogi. Za pomocą paru szybkich machnięć różdżką i wyszeptanych słów otrzeźwił pozostałych przyjaciół.
Pieśń słowika ucichła jak ucięta nożem.
James wiedział, że nastał czas ich zemsty, ich ataku. Miał zamiar pokazać Nachtigallom, co znaczy zadzierać z lwem. Był gotów, by zaryczeć.
— To koniec, Martina! — krzyknął. — Przegrałaś!
Tenebrae vanesco!
Zaklęcie rzucone przez Remusa rozproszyło czarną mgłę okrywającą Nachtigallów. Ciemność zmieniła się w strzępy, a potem rozwiała całkowicie, ukazując Alexandra z siedzącym na jego ramieniu słowikiem. Nauczyciel również trzymał w dłoni różdżkę, utkwiwszy spojrzenie w Jamesie.
— Nawet nie wiecie, w co się pakujecie — stwierdził niedbale, po czym odsłonił zęby w okropnej parodii uśmiechu. Gryfoni się jednak nie zlękli. — Nawet się mnie nie boicie, co? A powinniście. Cóż, wiem, do czego jesteście zdolni, przecież miałem z wami zajęcia. Znam wasze umiejętności lepiej, niż myślicie. Ale za to wy nic nie wiecie o mnie.
— Merlinie, dlaczego mielibyśmy się ciebie bać? — James parsknął śmiechem. — Jesteś tchórzem, Nachtigall. Kryjesz się za plecami swojej… siostry, pozwalasz jej odwalić brudną robotę, a sam umywasz od wszystkiego rączki.
— To moja żona.
— Och?
Cóż, faktycznie w ich rysach nie było żadnego rodzinnego podobieństwa, choć James w pierwszej chwili pomyślał, że muszą być spokrewnieni. W jakiś sposób ich dusze wyglądały podobnie.
Były tak samo czarne.
— Potter, to nauczka dla ciebie. Nie mów o rzeczach, o których nie masz zielonego pojęcia.
Dłoń Alexandra zadrżała, jakby różdżka sama się rwała do rzucenia zaklęcia. James mógł sobie wyobrazić, jak bardzo go korciło, żeby się zemścić na bandzie małolatów i pokazać im, gdzie ich miejsce.
Cóż, problem tkwił w tym, że nie byli zwyczajną bandą małolatów.
— Jestem cholernie pewien, że niedługo odszczekasz wszystkie swoje słowa, Nachtigall — wymruczał groźnie Syriusz, nie zamierzając milczeć, gdy przyjaciel wystawiał się na niebezpieczeństwo. Prowokowanie takich osób jak ich nauczyciel nie zawsze kończyło się dobrze, a James balansował teraz po cienkiej linie.
— Nie rozśmieszaj mnie, dzieciaku. Avada kedavra!
Umbrae voco!
Nagle na polanie zaroiło się od cieni. Przebiegały po ziemi niczym żywe istoty, niemające kształtu ani materialnego ciała. Niemniej jednak potrafiły robić rzeczy, o których się nie śniło nieśmiertelnikom. Miały nadludzką siłę i szybkość.
Jedno machnięcie ręki Remusa wystarczyło, żeby zamarzły w miejscu, najwyraźniej oczekując na rozkazy. Gdyby James nie był świadkiem ich nadejścia, zupełnie by nie uwierzył w to, co się działo i że cienie w ogóle można kontrolować.
Nie widział tylko, że po czole przyjaciela spływały strumyki potu. Jedno potknięcie wystarczyłoby, żeby istoty wyrwały się spod jego władzy.
A tego nikt nie chciał.
— Rozbro…
— Nie tak szybko.
Ton głosu Alexandra sprawił, że zamarli, uświadamiając sobie, że coś jest nie tak. Nachtigallowie nie zachowywali się tak, jakby się bali czegokolwiek, wręcz przeciwnie; on się uśmiechał tak, jakby miał asa w kieszeni. Słowik na jego ramieniu przymknął oczy.
— Jedno słowo wystarczy, żeby rzucić cię cieniom na pożarcie, Nachtigall. Czy naprawdę wierzysz, że masz jakąkolwiek przewagę?
— Cóż, panie Potter… Właściwie to tak.
Odwrócił się jak oparzony, słysząc znajomy głos, choć zabarwiony metaliczną nutą. To była Lily, podnosząca się właśnie z ziemi. Na jej dłoniach pozostały resztki błota, lecz zdawała się tym nie przejmować. Bawiła się swoją różdżką, nie przerywając kontaktu wzrokowego z Jamesem.
Intuicja podpowiadała mu, że dziewczyna nie zachowywała się jak ona.
Nawet nie mówiła jak ona.
— Nie jesteś Lily… Kim jesteś? — wykrztusił, celując różdżką to w nią, to w Nachtigalla.
Słowik z jego ramienia zniknął.
— Cóż, mój pierwotny plan nie wypalił, więc musiałam się uciec do innego sposobu. Wreszcie mi się to udało. Próbowałam zwabić twoją ukochaną w swoją sieć, śpiewając moją najpiękniejszą kołysankę, aż wreszcie sama wpadła w moje sidła. Ot i proszę… Wreszcie mam nowe ciało.
— Jesteś… Martina Nachtigall? — spytał z niedowierzaniem Syriusz, patrząc to na Lily-nie-Lily, to na bladego Jamesa. W jednej chwili rzucił się ku przyjacielowi i złapał go za ramiona, gdyż ten niechybnie by się rzucił na swoją dziewczynę.
— Owszem. Walczyliście dzielnie, ale w końcu i tak przegraliście. Możesz już opuścić gardę, nie ma potrzeby dalej walczyć. Nie odzyskasz już Lily. Jej ciało i dusza należą do mnie.
Syriusz musiał użyć całej swojej siły, żeby powstrzymać wyrywającego się Jamesa. Frank rzucił mu się na pomoc.
— Dlaczego… Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego krzywdzisz niewinną dziewczynę?! Dlaczego, Martina?!
— Potrzebowałam nowego, młodego ciała. To proste. Od wakacji chciałam zdobyć ciało Lily Evans. Idealnie się do tego celu nadawała. Była tylko uparta i inteligentna… Domyśliła się prawie wszystkiego. Sprytna bestia. Nie udało jej się jednak mnie przechytrzyć. Wiesz, naprawdę jestem jedną z najsilniejszych czarownic na świecie. Nie każdy może się poszczycić tym tytułem.
— Jesteś… obleśna. — James splunął pod jej nogi. — Oddaj mi Lily. Natychmiast.
Martina roześmiała się melodyjnie.
— Bo co, zabijesz mnie? Zrobisz mi krzywdę?
— Tak.
— Czcze pogróżki, Jamesie Potterze. Nie będziesz w stanie mnie nawet dotknąć, bo przecież kochasz Lily. Za bardzo ją kochasz, żeby zrobić jej jakąkolwiek krzywdę… To w gruncie rzeczy zabawne. — Przechyliła głowę, wciąż się uśmiechając. — Jaki los potrafi być przewrotny.
— Zabiję cię, suko…
Ale Martina miała rację. James był kompletnie bezradny, tak bezradny, że aż przyprawiało go to o mdłości. Nie mógł zrobić absolutnie nic, żeby uwolnić ukochaną, nie mógł też rzucić żadnego zaklęcia na wiedźmę, bo zniszczyłby tym samym Lily. Osunął się bezwładnie na ziemię, wyślizgując z uścisku obu przyjaciół.
Przegrał.
James Potter przegrał.
— Koniec tej zabawy. — Alexander obszedł szerokim łukiem grupę i dołączył do żony. — Wiecie zdecydowanie za dużo. Nie mogę pozwolić wam na powrót do Hogwartu i rozgłoszenie wieści o tym, co się stało. Nie chcę mieć na karku Dumbledore’a.
— Tak więc, dzieci… — Martina-Lily rozłożyła ręce. — Czas się pożegnać. Avada kedav…
— Stop.
Wszyscy zamarli w miejscu, patrząc na wkraczającego na polanę mężczyznę. Szedł pewnie, wyprostowany. Wyglądał na dość silnego i umięśnionego, choć ciemna peleryna otulała jego ciało, a kaptur skrywał twarz w cieniu. James nie od razu go poznał.
— A więc dołączyłeś do zabawy, braciszku? — skomentowała wyraźnie zirytowana Martina. — Nie sądziłam, że jednak się pokażesz.
— Milcz.
Przybysz zdjął kaptur. Wyłoniły się spod niego krótkie, ostrzyżone na jeża włosy. Jego zielone oczy lśniły nawet w panującym mroku. James stwierdził, że w jego spojrzeniu jest coś hipnotyzującego, podobnie jak w całej postawie.
— Och, Elias… Ja też się cieszę, że cię widzę.
— Cała przyjemność po mojej stronie, siostrzyczko. Umbrae revoco. — Cienie zniknęły, a ucisk na klatce piersiowej Remusa znacznie zelżał. Gryfon z ulgą opadł na ziemię. (Ta noc była jakaś cholernie ciężka). — A teraz wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. To chyba najwyższa pora, nie sądzisz?
Martina przewróciła oczami. I tak nie bardzo miała gdzie uciec, poza tym znała swojego brata i wiedziała, że ścigałby ich nawet i na koniec świata.
O, jak nienawidziła pustych rozmówek o niczym.
Dziękuję za Twój komentarz, Emilia (Emi?) — dał mi kopa, żeby skończyć ten rozdział, choć, prawdę mówiąc, ostatnie posty to droga przez mękę. Mam jednak nadzieję, że choć trochę się ucieszyliście, że na chwilę wróciłam... No i cóż, już naprawdę powoli dobiegamy końca. (I Merlinowi niech będą dzięki, jeszcze nigdy nie pisałam tak długo jednego krótkiego opowiadania...). Zostały jakieś dwa rozdziały do napisania, może trzy, jeszcze nie wiem. Nie wiem też, kiedy się pojawi kolejny. Postaram się go napisać w ciągu dwóch tygodni, żeby mieć to za sobą. Jeszcze odnośnie zaklęć użytych w tym rozdziale: niektóre są Wam na pewno doskonale znane, niektóre złożyłam sama, korzystając z języka łacińskiego. Ciekawskim wyjaśniam: umbrae voco/revoco — przywołuję/odwołuję cienie. Tenebrae vanesco — rozpraszam ciemność. ;) Do zobaczenia niedługo! (Chyba). // Edit: własnie skończyłam dwunasty rozdział, będzie za tydzień albo może nawet szybciej, za parę dni. Adieu!

1 komentarz:

  1. Dobrze to wszystko Martina sobie zaplanowała i plan jej wyszedł. Tak sobie pomyślałam, że ona też mogła zamknąć duszę Lily w tym lustrze.
    Chyba się można domyślić czemu Elias się pojawił w Hogwarcie. Może w jakiś sposób się dowiedział o planie siostry i chciał doprowadzić do tego, żeby tego planu nie zrealizowała.
    Teraz jestem ciekawa czy uda mu się uwolnić Lily. Bo domyślam się, że po to pewnie przyszedł.

    OdpowiedzUsuń